Cóż to się przytrafiło religii?
WEDŁUG czasopism „Christian Herald” oraz „Reader’s Digest” „najważniejszym naszym brakiem jest niedostatek wiary we wszechmocnego Boga”. Czy i inni podzielają ten pogląd? Tak. Oto gazety „Episcopal Churchnews” i znana „Manchester Guardian” zganiły to, co same nazwały „anemiczną religią” i „kurczeniem się Kościołów”. W pewnym artykule czasopisma „Woman’s Day” wyrażono oburzenie z powodu tego, że w szkółce niedzielnej — jak wynika z wypowiedzi samych dzieci — nigdy nie rozmawia się o Jezusie, zaś według baltimorskiej gazety „Sun” tzw. „chrześcijańska” młodzież „została w ‚procesie’ o nieznajomość Biblii uznana za winną”.
Tymczasem „Journal” z Milwaukee donosi o nader niezwykłej prośbie ze strony przywódców związku robotniczego Labor Union, którzy życzą sobie przeczytać jakąś rozprawę na temat wiary religijnej, jaka jest potrzebna do sprostania sytuacji i problemom współczesnego życia. Znalazło się tam też stwierdzenie, że niejedne wybitne jednostki w rządzie, w życiu gospodarczym, w dziennikarstwie, dziedzinie oświaty, kołach artystycznych, w rolnictwie i w organizacjach robotniczych, będące w wieku od lat trzydziestu do pięćdziesięciu, pozostają w więcej niż tylko nominalnym kontakcie z którymś Kościołem lub z synagogą.
W jednym z artykułów czasopisma „Collier’s” znalazła się wypowiedź pewnego starego farmera: „Tylko Bóg może teraz uratować świat.” Bóg? Oczywiście! Ale czy to znaczy, że przez dzisiejsze religie? O nie! Właśnie dzisiejsza religia jest odpowiedzialna za brak wiary we wszechmocnego Boga, skoro wzięła na siebie odpowiedzialność za nauczanie tej wiary. „Wielebny” Dawid Glyn Evans z kościoła kongregacjonalnego w angielskie j miejscowości Basingstoke stwierdził: „Gdyby jutro miały być rzucone losy, to w pierwszej kolejności zostałby wyrzucony za burtę śpiący Kościół”; ów duchowny wskazał przy tym na fakt, że w ciągu minionych trzydziestu lat kościoły kongregacjonalne w samej Anglii utraciły z górą 100 000 członków.
Niedopisanie dzisiejszej religii zostało wykazane także w piśmie „Christian Century”, gdzie powiedziano: „Ludzie postronni odnoszą wrażenie, że religia stała się instytucją przynoszącą z jednej strony pociechę, a z drugiej strony wygodę. Chrystianizm wieku dwudziestego utracił dawniejszą moc. Dla większości z nas nie ma już w nim krzyża, wstrzemięźliwości, podporządkowania ciała duchowi. Kiedy ludzie patrzą na Kościół i jego program, nie bywają porywani uczuciem, że chrystianizm jest wiarą dla bohaterów, czyli że przyjęcie go oznacza ‚żywot w niebezpieczeństwach’. Na każdym kroku aż do przesady stara się przypodobać państwu i światu w ogólności, dążąc do pozyskania jego względów. (...) Szary człowiek mało dziś ma podstaw do przekonania, że chrześcijanie są grupą ludzi upoważnionych do wywrócenia świata w zamiarze naprawienia go. A takie przecież było ogólne zdanie chrześcijan pierwszego wieku. Wtedy miano chrześcijanina coś znaczyło i też coś niecoś kosztowało. W okresie od roku 30 do 313 po Chr. nikt nie uważał, że chrystianizm jest religią dla wygodnisiów. Była to wiara dla bohaterów”.
Tak jak w polityce mówi się dużo o pokoju, tak w religii jest wiele rozgłosu około tego, że Kościół znowu zaczyna być „wojującym”, jednakże te pragnienia nie będą miały więcej powodzenia od marzeń orędowników pokoju. Kościoły wolą raczej względy u ludzi, którzy sypią pieniędzmi oraz udzielają zaszczytów, politycznego uznania i „czcigodności”, czego pierwotni chrześcijanie nigdy nie mieli ani się za tym nie ubiegali, bo posiadali rzecz daleko cenniejszą.
W dalszym unaocznieniu niedopisania pod względem wychowania takich członków Kościoła, którzy by się tyle interesowali swą religią, żeby rzeczywiście występować w jej obronie i dla niej pracować, miesięcznik „The Churchman” zamieścił taki komentarz: „Chociaż chrystianizm został założony przez laika, musiały upłynąć długie lata, zanim poznaliśmy, że pozbawiliśmy laików ich wielce godnego stanowiska, jakie zajmowali w Kościele pierwotnym, gdy wszyscy chrześcijanie byli królewskim kapłaństwem.” Jednakże owa dyskusja w czasopismach doprowadziła jedynie do propozycji, żeby niektórym laikom udzielić licencji lektorów świeckich, co wciąż jeszcze nie wystarcza do stworzenia ‚grupy ludzi upoważnionych do wywrócenia świata w zamiarze naprawienia go’.
Przywódcy religijni chętnie zwaliliby winę za ten rozkład moralny na lud albo na ateizm, jak to uczynił kardynał Spellman na kongresie eucharystycznym w Hiszpanii. Ale to im się nie uda! Lud jest odpowiedzialny za wiele rzeczy, ateizm ponosi znów odpowiedzialność za inne sprawy, lecz nie kto inny jak właśnie przywódcy religijni są odpowiedzialni za obecne wypaczenie religii. Rozwodnili prawdziwe wielbienie, bezpodstawnie wywyższyli własne osoby i zbratali się ze sprzedajnymi politykami. W miejsce Słowa Bożego uczyli swoich teorii i tradycji, a w następstwie tego ich religie zapadły na anemię.