Zmierzając do celu mego życia
Opowiada Harry W. Arnott
RADOŚCI i błogosławieństwa, jakich doznałem w kwietniu ubiegłego roku podczas działalności przedpamiątkowej, oraz sama Pamiątka z jawnym błogosławieństwem Jehowy doprowadziły do powstania we mnie pragnienia, aby napisać opowieść o sobie. Zaczyna się ona gdzieś w lipcu 1939 roku, bo właśnie wtedy przyjechała do nas w odwiedziny moja babcia i po raz pierwszy dowiedziałem się od niej o prawdzie. Zaraz na początku poznałem niejedno, co mi się przydało podczas późniejszych lat. Babcia brała czynny udział w pracy świadczenia już od 1915 roku, ale przez cały ten czas, to znaczy od roku 1915 do 1939, nie widziała prawie żadnych konkretnych owoców swego głoszenia o Królestwie. Możecie więc wyobrazić sobie jej radość, gdy mi pomagała w zajęciu stanowiska po stronie prawdy. Później doznała jeszcze dalszych podobnych błogosławieństw, ale dobrym przykładem dla mnie była jej cierpliwość podczas tamtych lat. Udzieliła mi również wyśmienitych rad biblijnych. Dobrze pamiętam, jak pewnego dnia przed opuszczeniem nas, zaraz po moim przystąpieniu do czynnego udziału w służbie, wzięła mnie na bok i powiedziała: „Zapamiętaj sobie na zawsze: Nigdy nie daj się zniechęcić ani zgorszyć tym, co by jakiś brat powiedział albo zrobił. Pamiętaj, że służysz Jehowie, a nie ludziom. Jeżeli będziesz się trzymał Jehowy i Jego organizacji, to nigdy nie zbłądzisz.”
W marcu 1940 roku zostałem ochrzczony, a w czerwcu tego roku wstąpiłem do służby pionierskiej. Odtąd nie straciłem już z oczu rzeczywistego celu mego życia i przez wszystkie lata jakie dotychczas minęły, byłem bardzo wdzięczny, że całą swą energię mogłem zatrudniać w służbie Królestwa.
Wiem, że w wielu krajach jest obecnie tak, iż pionier stały w celu zaspokojenia niezbędnych potrzeb życiowych musi dodatkowo zająć się jakąś dorywczą pracą; ja jednak od samego początku byłem wdzięczny Bogu za to, że mogłem sobie dać radę bez takiej konieczności. Nie znaczy to wcale, że miałem dużo pieniędzy albo jakieś wsparcie z zewnątrz. Bynajmniej. Gdy wstępowałem do służby pionierskiej mając 18 lat, całym moim majątkiem było chyba ze sześć funtów szterlingów i nie otrzymywałem żadnej pomocy finansowej z domu. Ktoś może uważać, że to było ryzykanctwo. Możliwe, ale ufałem Jehowie i chociaż nauczyłem się być czasami „skąpo zaopatrzonym”, to jednak nigdy nie brakowało mi rzeczy niezbędnych. Kiedy teraz patrzę wstecz, wcale nie żałuję tego, tym bardziej gdy widzę, że wielu nie zaznało jeszcze radości służby pionierskiej, bo im się wydaje, iż zanim będą mogli wyruszyć, muszą najpierw zdobyć to czy tamto, kupić coś albo odłożyć sobie jakąś sumę pieniędzy — i zdaje się, że nigdy nie zdobędą się na to, aby wyruszyć. Tak więc nie podjąłem nigdy dodatkowej, dorywczej pracy. A później, w roku 1942, zostałem w ramach rozszerzania zasięgu dzieła świadczenia wyznaczony do pracy na oddalonym terenie jako pionier specjalny i wtedy otrzymałem finansowe wsparcie od Towarzystwa, co rzeczywiście sobie ceniłem.
Jedyna przerwa, jaka mi się zdarzyła w stałym zmierzaniu do celu mego życia podczas minionych lat służby pionierskiej, nastąpiła nie z własnej woli. Było to w latach wojny, gdy ja wprawdzie chciałem nadal pełnić służbę kaznodziejską, ale drudzy myśleli inaczej i zamknęli mnie do więzienia. Czuję się naprawdę szczęśliwy z tego, że mogłem przejść takie doświadczenie razem z innymi braćmi i siostrami, którzy też nie chcieli złamać swego ślubu wyłącznego oddania wobec Jehowy. Okazało się ono przeżyciem bardzo wzmacniającym, chociaż było właściwie próbą. Mając do dyspozycji mnóstwo czasu (w ciągu pierwszych siedemnastu tygodni siedziałem przez dziewiętnaście godzin na dobę zupełnie sam, a podczas pięciu godzin wspólnej pracy również nie pozwalano z nikim rozmawiać), mogłem dużo rozmyślać. Przychodziły mi wtedy do głowy wszystkie wątpliwości, jakie kiedykolwiek miałem w związku z prawdą: ‚Czy nie zmarnowałem życia na budowanie zamków na lodzie?’ ‚Czy może po prostu dałem się porwać młodzieńczej żądzy przygód?’ ‚W imię czego przechodzę takie doświadczenia?’ Ale wtedy przypominały mi się też słowa, które napisał apostoł Paweł: „Wciąż sprawdzajcie, czy jesteście w wierze, wciąż doświadczajcie, czym sami jesteście.” I największym pokrzepieniem było dla mnie wtedy stwierdzenie, że mimo wielu niedociągnięć serdecznie miłuję prawdę i chciałbym mieć upodobanie Jehowy. Wówczas rozwiały się wszelkie wątpliwości; wiedziałem, że jestem na drodze prawdy i że choćbym nawet sam upadł, to prawda jednak się ostoi. Postanowiłem z pomocą Jehowy wytrwać w prawdzie.
Pomocą była w tym czasie dla mnie również okoliczność, że przechodząc te doświadczenia więzienne miałem już za sobą kilka cudownych przeżyć z okresu pracy jako pionier specjalny. Zawsze zachowuję żywo w pamięci zwłaszcza jedno skierowanie do terenu oddalonego. Miałem wspaniałego współpracownika, który później przeszedł też szkolenie w Galaad, razem z żoną, a obecnie znajdują się oboje w Afryce Południowej. Chrześcijańska miłość i wzajemne towarzystwo były dla nas cudownym błogosławieństwem; powodowały, że dzieło sprawiało nam tym większe zadowolenie. W kilka tygodni po przybyciu na ten oddalony teren prowadziliśmy w pewnym miasteczku już dwadzieścia studiów, a w ciągu roku stało się możliwe zorganizować nowy zbór. Widok tego, jak „owocne nasienie” Słowa Bożego pomnaża się w tak krótkim czasie, przejmował wprost dreszczem radości. Te radosne doświadczenia wiązały się oczywiście z ciężką pracą, włącznie z przemierzaniem w niektórych dniach około stu kilometrów na rowerze, aby dopilnować studia w gospodarstwach rozrzuconych po wzgórzach. Jednak miało to posmak pracy rzeczywiście pionierskiej i ożywiało pragnienie podjęcia któregoś dnia służby misjonarskiej, jeśli by to było wolą Jehowy. Żywo pozostają mi w pamięci nocne powroty do domu po dziesięciu lub dwunastu godzinach służby. Wracając tak około północy rowerami rozmawialiśmy o błogosławieństwach zaznanych podczas dnia, często też podziwialiśmy cuda wszechświata, jak księżyc i gwiazdy świecące pełnym blaskiem w tym rzeźwym, czystym powietrzu północnej Szkocji.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Szkole Galaad, zaraz chciałem tam pójść. Przypuszczam, że kierowała mną myśl o oglądaniu nowych miejsc w duchu przygody. Jednak czułem, że również od strony logicznej jedynym słusznym krokiem będzie zgłosić się do Galaad, gdy tylko nadarzy się do tego sposobność. Czułem, że gdybym się od tego wzbraniał, równałoby się to ograniczaniu prawa organizacji teokratycznej do rozporządzania mną. Gdybym się zgłosił a mimo to nie został przyjęty — trudno, cóż zrobić. Jednak na pewno najlepiej jest pozwolić, by Jehowa pokierował nami również pod względem przydziału służby, a skoro oddałem swe życie na spełnianie woli Jehowy, to nie do pomyślenia byłaby przyczyna tak ważna, żeby mogła mi odwrócić wzrok od tego celu mego życia.
Poza oddaniem się Bogu i podjęciem służby pełnoczasowej najważniejszym krokiem w życiu było dla mnie właśnie wstąpienie do Szkoły Galaad. Tyle już powiedziano o szkoleniu w Galaad, że niewiele mógłbym od siebie dodać. Wydaje mi się, że największe wrażenie wywarło na mnie może nie tyle poznawanie wielu nowych rzeczy (chociaż faktycznie nauczyłem się tam niejednego, co było dla mnie nowe), ile raczej to, że w Galaad człowiek uczył się posługiwać prawdą w nowy sposób, zbierać w jedną całość wiadomości już poznane (które wskutek nieużywania przeważnie zatraciły wyrazistość) oraz dopasowywać je do siebie, aby powstał jeden jasny, promienny obraz; dzięki temu osiągnęliśmy głębsze niż kiedykolwiek przedtem docenianie i zrozumienie prawdy.
Po ukończeniu nauki w Szkole Galaad zostałem (cztery lata po wojnie) skierowany do Rodezji Północnej i tu jestem do chwili obecnej. A jak dużo zdarzyło się w tych latach! Po przybyciu na ten teren pracowałem przez pewien czas jako pionier specjalny i przeżyłem kilka bardzo szczęśliwych miesięcy, obserwując, jak wielu tutejszych Europejczyków przyjmuje prawdę. Miałem przywilej pomagać w zakładaniu nowych zborów. Jednak początkowo czułem, że tutejszy klimat może mi przeszkodzić w utrzymaniu się na przydzielonym miejscu służby. Dla większości ludzi jest to klimat zupełnie znośny, ale dla mnie okazał się bardzo uciążliwy. Zaczęły mi się zdarzać udary cieplne. Kiedyś przemawiając na pewnym zgromadzeniu zemdlałem podczas wykładu. Chociaż kusiło mnie, żeby poprosić o zmianę przydziału, to jednak cieszę się bardzo, że ostatecznie nie złożyłem takiej prośby o przeniesienie. Okazało się zresztą, że nie było tak źle, jak sobie wyobrażałem. I znowu duchowe błogosławieństwa w tym terenie zachęciły mnie do wytrwania. Gdyby nie one i gdyby nie pomoc Jehowy, udzielana przez Jego ducha i organizację, na pewno bym się załamał, bo ciało jest słabe — ja wiem, że moje jest właśnie takie. Ale wystarczy tylko raz przeżyć tu zgromadzenie braci afrykańskich, posłuchać śpiewu, mieć przywilej przemawiania do nich, widzieć, jak skwapliwie i w jakim skupieniu śledzą każdy punkt programu, każdą podaną radę czy wskazówkę, aby być gotowym podjąć wszelkie trudy.
Sześć lat po przybyciu tutaj ożeniłem się z uczestniczką tej samej klasy Szkoły Galaad. Oboje pracowaliśmy w Biurze Oddziału. Nastąpiły teraz najszczęśliwsze miesiące mego życia spędzone w błogosławionym towarzystwie miłej siostry, całkowicie oddanej Jehowie i wzorowej pomocnicy. Każde z nas długo czekało na takie szczęśliwe połączenie swych losów i byliśmy zdecydowani przy pomocy Jehowy użyć tego dodatkowego błogosławieństwa ku Jego chwale. Tymczasem zaledwie pięć miesięcy po ślubie żona moja zginęła w wypadku samochodowym. Było to stosunkowo niedawno, więc wypadek ten ciągle mi się przypomina. Sam też tam się znajdowałem, wyszedłem jednak bez poważniejszej szkody. Po jednym czy dwu dniach mogłem już przystąpić na nowo do pracy w Biurze Oddziału. Niemniej przez pewien czas byłem oszołomiony tą tragedią. I właśnie wtedy nauczyłem się doceniać, jak cudownym błogosławieństwem jest prawda, a szczególnie przywilej służby pełnoczasowej. Prawdziwe uleczenie duchowe pochodzi bez wątpienia od Jehowy, a im bardziej zbliżamy się do Niego i Jego organizacji, im aktywniej weźmiemy udział w sprawach Społeczeństwa Nowego Świata, tym skuteczniejsze będzie to uleczenie.
A więc po tylu latach różnych doświadczeń, z których każde wzmocniło mą nadzieję i ufność w Jehowie, jestem nadal tu w Rodezji Północnej. Wiem, że pozostania w służbie pełnoczasowej nie zawdzięczam własnej sile. Istnieje pokusa (i czasem ulegam jej), żeby polegać na samym sobie zamiast zaufać w pełni Jehowie. Z drugiej strony niebezpiecznie jest też popaść w stan zwątpienia i czuć się niezdolnym do wywiązania się z powierzonego zadania — znowu z powodu niepolegania na Jehowie. Dlatego przez wszystkie te lata byłem szczególnie wdzięczny „wiernemu i rozumnemu niewolnikowi” za ustawiczne rady, które pomagają nam zawsze spoglądać ku Jehowie, czyniąc ze swej strony, co tylko możemy najlepszego, a Jemu pozostawiając pokierowanie wynikami; jedynie On bowiem może nas utrzymać w swojej służbie. Wdzięcznie radując się obecnie przywilejem sługi oddziału, pragnę dzięki niezasłużonej dobroci Jehowy pozostać w służbie pełnoczasowej aż do Armagedonu i oczywiście także po nim w nowym świecie, a to na każdym miejscu, na jakim by organizacja Jehowy zechciała mnie użyć. Mam nadzieję, że nie zabraknie mi potrzebnego zdrowia i sił do wykonania tego, a przede wszystkim, że utrzymam właściwy stan serca i umysłu, idąc wszędzie tam, dokąd Jehowa przez już panującego Króla Chrystusa Jezusa poprowadzi swój lud. Cieszę się, że wstąpiłem do służby pionierskiej i że zmierzałem naprzód, nie tracąc z oczu celu mego życia. Jehowa naprawdę mi w tym błogosławił.