Podejmowanie służby tam, gdzie zachodzi pilna potrzeba
ARTYKUŁY zamieszczane w „Strażnicy” pod nagłówkiem „Zmierzając do celu mego życia” były dla mnie zawsze wielką pobudką i zachętą. Czytając o tym, jakie postępy w prawdzie robili ci bracia i siostry, o ich odwadze, z jaką pokonywali przeszkody, o ich wytrwałości w zmierzaniu do celu ich życia, cieszyłem się, że mogę korzystać z ich doświadczeń. Jednak nie wcześniej zaznałem tej napawającej serce radości, którą można mieć w tym dziele, aż osobiście podjąłem służbę tam, gdzie zachodzi pilna potrzeba. Pozwolę sobie o tym opowiedzieć.
Wysłuchawszy na kongresie wzruszającego przemówienia pt. „Służyć tam, gdzie zachodzi pilna potrzeba”, które zamieszczono następnie w liście Towarzystwa wysłanym do wszystkich zborów włącznie z tym, do którego należałem w Kanadzie, zacząłem się poważnie zastanawiać nad rozszerzeniem mej służby kaznodziejskiej. Mimo że się wtedy ożeniłem, to jednak nie przeszkodziło mi to rozejrzeć się za lepszymi sposobnościami służby.
Przede wszystkim trzeba było ustalić, gdzie zachodzi najpilniejsza potrzeba. Z tego powodu każdą wolną chwilę poświęcaliśmy na przeglądanie sprawozdań zamieszczonych w „Roczniku” oraz w czasopismach „Strażnica” i „Przebudźcie się”, nie mówiąc już o czasie, który w godzinach południowych spędzaliśmy w bibliotekach i innych ośrodkach informacyjnych. Potem, gdy według udzielonych rad wybraliśmy trzy kraje, zawiadomiliśmy o naszym zamiarze biuro oddziału. Natychmiast przyszła odpowiedź zawierająca wiele pomocnych informacji, włącznie z nazwami firm, w których moglibyśmy otrzymać pracę zarobkową.
Upływały dni i tygodnie a nasza teczka z korespondencją stawała się coraz grubsza. Nasz entuzjazm był wystawiony na ciężką próbę, a nasze nastroje polepszały się lub pogarszały, gdy otrzymywaliśmy takie oto odpowiedzi: „Nie ma żadnej wolnej posady.” „Pańskie kwalifikacje nam nie odpowiadają.” „Radzimy Panu pozostać tam gdzie Pan jest.” Chociaż doznaliśmy wielu rozczarowań, to jednak byliśmy nawet coraz bardziej zdecydowani.
Szatan użył też innych środków, aby nas odwieść od rozszerzania naszej służby dla Jehowy. Gdy zacząłem rozmyślać nad podjęciem służby tam, gdzie zachodzi pilna potrzeba, wtedy mój pracodawca, który w tym czasie nic nie wiedział o moich planach, zaproponował mi, że mnie zapisze na specjalny kurs szkoleniowy, dzięki czemu mógłbym otrzymać awans i wyższe wynagrodzenie, tak że moja przyszłość pod względem zawodowym byłaby zapewniona. Była to kusząca propozycja, lecz okazałem stanowczość swym postanowieniem służenia Jehowie tam, gdzie byłem najbardziej potrzebny. Uprzejmie, ale stanowczo powiedziałem mu więc, dlaczego nie mogę tej propozycji przyjąć. Starał się mnie przekonać, że przekreślam cudowną przyszłość. Jednakże po wyjaśnieniu, dlaczego służba kaznodziejska jest jedyną karierą, która się opłaca, i dlaczego ją obrałem, doprowadziłem rozmowę do punktu kulminacyjnego, wypowiadając pracę na sześć miesięcy naprzód. Była to cudowna sposobność do wydania świadectwa ludziom, z którymi się stykałem w przedsiębiorstwie przez ponad dwadzieścia ubiegłych lat.
Tymczasem nasz cel został ustalony: Sarawak, wielka wyspa na Dalekim Wschodzie, gdzie dwaj misjonarze założyli bardzo mały zbór. Doprawdy było to miejsce, gdzie była potrzebna pomoc. Na razie jeszcze nic nie było definitywnie załatwione, jeśli chodzi o pracę zarobkową, ale byliśmy pewni, że nasz mały dochód razem z naszymi oszczędnościami umożliwi nam pozostawanie za granicą przynajmniej przez rok i że z pomocą Jehowy będzie można w tym czasie dużo zrobić.
W czasie gdy układaliśmy nasze plany, pewna owdowiała siostra, niemłoda w latach, ale ‚pałająca duchem’ i mająca dwunastoletnie doświadczenie w służbie pionierskiej, wyraziła swe pragnienie służenia na terenie zagranicznym. Uważała, że ta możliwość jest dla niej zamknięta, gdyż daleko przekroczyła górną granicę wieku, w którym mogłaby zostać przyjęta do szkoły Galaad. Możecie sobie wyobrazić jej radość, gdy została zaproszona, aby pojechała z nami. Bez dalszej zwłoki nakreśliliśmy ostatnie plany.
W DRODZE NA DALEKI WSCHÓD
Dzień 16 października 1958 roku wstał nad Nowym Jorkiem pogodny i słoneczny — wiemy to, ponieważ byliśmy zbyt podnieceni, żeby spać! Po śniadaniu udaliśmy się do brooklyńskiej dzielnicy portowej. Na okręcie panowała jak zwykle przed podróżą ożywiona krzątanina. Około godziny piątej — została odrzucona ostatnia lina i wyruszyliśmy w drogę. Przykro było zostawiać rodzinę i przyjaciół, ale zwróceni twarzą w kierunku, w którym zdążał okręt, płynęliśmy do służby tam, gdzie zachodzi pilniejsza potrzeba, to znaczy na Daleki Wschód.
Pierwsze kilka dni na morzu spędziliśmy na odpoczynku po gorączkowych przygotowaniach do wyjazdu; zawarliśmy też znajomość z ośmiu innymi pasażerami i walczyliśmy z chorobą morską. Pierwszym portem, do którego zawinął nasz okręt, była Aleksandria w Egipcie. Okręt miał wpłynąć do doku na blisko dwadzieścia cztery godziny i dlatego wszyscy pasażerowie przygotowywali się do wyjścia na ląd. Większość zamierzała zwiedzić miasto, ale my byliśmy bardzo spragnieni towarzystwa naszych duchowych braci i chcieliśmy nawiązać z nimi kontakt na ten krótki czas, który mieliśmy do dyspozycji.
Gdy w ów pogodny, niedzielny poranek okręt wpłynął do doku, znaleźliśmy się na pomoście gotowi do wyjścia na ląd. Po odprawie celnej pobiegliśmy do najbliższego telefonu. Jakże wdzięczni byliśmy za możliwość nawiązania kontaktu ze sługą oddziału. Przy jego pomocy wkrótce znaleźliśmy się w Sali Królestwa. Łatwo można było rozpoznać szyld Sali Królestwa, chociaż był napisany w nieznanym języku arabskim; dla nas oznaczał on: „Witajcie!”. Po naciśnięciu dzwonka zostaliśmy serdecznie powitani przez sługę miasta i innych braci, zajętych przygotowywaniem trybuny na zebranie, które się miało odbyć.
Jakąż radość sprawiło nam spotkanie z tymi braćmi różnej narodowości, których mocne uściski dłoni i serdeczne uśmiechy tak łatwo przełamały barierę językową! Nic nie mogło ich powstrzymać od okazania nam najserdeczniejszej gościnności. W domu jednej z sióstr spożyliśmy obiad i tam po raz pierwszy mieliśmy sposobność skosztowania kilku wybornych potraw egipskich. Gdy nacieszyliśmy się towarzystwem tej teokratycznej rodziny, wówczas zabrano nas, abyśmy obejrzeli piękne ogrody i inne ciekawe widoki miasta. W porę wróciliśmy do Sali Królestwa, aby wziąć udział w regularnym studium „Strażnicy”, które się odbywało w trzech językach, to jest greckim, arabskim i francuskim. Ponieważ pełniliśmy już służbę w Montrealu, więc znaliśmy trochę język francuski. Dzięki temu byliśmy w stanie korzystać ze studium w tym języku. Zarówno przed studium, jak i po nim, wmieszaliśmy się w tłum ponad 120 braci, którzy tam byli. Zauważyliśmy, że oni nie przychodzili dopiero na czas rozpoczęcia studium, ale na pół godziny wcześniej, i pozostawali długo po zakończeniu, aby się cieszyć społecznością swych braci. Po kolacji, którą w miłym nastroju spożyliśmy z grupą braci, powróciliśmy na okręt. Brak nam słów, aby opisać, jak bardzo pokrzepiło nas to krótkie spotkanie. Było ono jednym z wielu błogosławieństw, którymi mieliśmy się cieszyć dlatego, że pragnęliśmy służyć tam, gdzie zachodzi pilniejsza potrzeba.
Po opuszczeniu Aleksandrii zatrzymaliśmy się na krótko w Port Saidzie i w Suezie zanim znaleźliśmy się na Morzu Czerwonym, przez które Mojżesz prowadził Izraelitów. W Dzidda w Arabii widzieliśmy pielgrzymów muzułmańskich odbywających swą podróż do Mekki, w którą udają się tylko raz w ciągu życia. W Sudanie widzieliśmy wojowników sudańskich z czuprynami gęstych, sztywnych jak drut włosów. Po krótkim postoju w Adenie, położonym na skalistym cyplu, skierowaliśmy się na wschód przez Ocean Indyjski.
NASZ POBYT W SINGAPURZE
Podróż szybko dobiegła końca. Zaledwie umilkł szczęk łańcucha zarzucanej kotwicy, grupa naszych braci z Singapuru znalazła się na pokładzie okrętu, aby nas przywitać. Jakże się ucieszyliśmy, mogąc odnowić znajomość ze sługą oddziału i jego żoną, których spotkaliśmy na międzynarodowym kongresie pod hasłem „Woli Bożej” w Nowym Jorku, a serdeczność z jaką witali nas nasi nowi chrześcijańscy bracia i siostry spowodowała, że natychmiast poczuliśmy się jak w domu! Chętne ręce zajęły się naszym bagażem i w krótkim czasie stanęliśmy na stałym lądzie po miesięcznym pobycie na morzu.
Na czas pobytu zostaliśmy nie tylko zakwaterowani, co raczej włączeni w grono rodzinne jednej z miejscowych sióstr. Jakże uprzejmi i mili wszyscy byli dla nas! Nigdy nie zapomnę zaskoczenia, jakie się odbijało na twarzach sióstr, gdy tego pierwszego wieczora w czasie kolacji spojrzały na sufit, gdzie zobaczyły małe, podobne do jaszczurek stworzenia, które biegały koło lampy i zajadały się owadami. Wnet zrozumieliśmy, jak pomocne one są i uznaliśmy je za część wyposażenia domowego na Dalekim Wschodzie.
Dni były całkowicie wypełnione, gdyż z radością podjęliśmy przywileje służby i zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak bardzo są potrzebni dojrzali głosiciele, którzy by się zajęli mnóstwem ludzi dobrej woli. Może lepiej zrozumiecie, jak pilne wydawało nam się dzieło, gdy powiem, że zamiast osiągnąć normalnie siedemdziesiąt pięć godzin, przypadających na dwutygodniową służbę pionierską, spędzaliśmy w służbie polowej 120 godzin na miesiąc, a ponadto wiele czasu poświęcaliśmy na przygotowania do zbliżającego się zgromadzenia okręgowego.
Więzy miłości łączące nas z naszymi braćmi i siostrami zacieśniały się coraz bardziej, aż nam się wydawało, że chyba znaliśmy ich przez całe życie. Po zgromadzeniu nadszedł czas, aby wyruszyć w drogę do Sarawaku. Po ostatnim spotkaniu z naszymi braćmi wyruszyliśmy w ostatni etap naszej podróży. Jeśli przedtem odczuwaliśmy jakąś niepewność, to od tej pory pozbyliśmy się jej i wzmocnieni duchowo przez zgromadzenie teokratyczne gorliwie spoglądaliśmy w przyszłość na przywileje, które na nas czekały.
SŁUŻBA W SARAWAKU
Krótko po przybyciu udało się nam znaleźć wygodne mieszkanie i w ciągu kilku dni przyłączyliśmy się do dwóch zapalonych misjonarzy oraz zaczęliśmy się rozsmakowywać w przejmującej radości świadczenia na tym dziewiczym terenie. Wyobraźcie sobie taką scenę: poszczególni ludzie zadają pytania dotyczące Jehowy. Czarne głowy kiwają potakująco w czasie udzielania biblijnej odpowiedzi. Uśmiechy zrozumienia pojawiają się na ich twarzach i chętnie przyjmują literaturę biblijną.
Słyszeliśmy o tropikalnych ulewach, lecz chcąc wyrobić sobie o nich pogląd, trzeba je przeżyć. Pewnego wieczora podczas wielkiego deszczu wyruszyliśmy po zapadnięciu ciemności na studium biblijne do pewnej rodziny i w drodze stwierdziliśmy, że do tego domu można się dostać jedynie przez długą 135-metrową kładkę. Trzymając w jednej ręce latarkę elektryczną, a w drugiej parasol i przyciskając ramieniem teczkę, szliśmy po huśtającej się kładce aż doszliśmy do domu. Po radosnym studium, które się odbyło przy świetle chwiejącego się od wiatru płomyka stłuczonej lampki oliwnej, zadano nam wiele pytań biblijnych, na które jeszcze przed odejściem udzieliliśmy odpowiedzi. Na dworze nadal padał deszcz i utworzyło się małe jezioro. Powracając pozdejmowaliśmy więc buty i skarpety, zakasaliśmy spodnie i spódnice tak wysoko, jak tylko się dało i brodząc przez zatopioną teraz kładkę wyszliśmy z powrotem na drogę.
Im więcej pracowaliśmy wśród swych sąsiadów, tym lepiej uczyliśmy się ich rozumieć i miłować, literaturę rozpowszechnialiśmy z łatwością, i wkrótce na naszym najbliższym terenie było tylko niewiele takich domów, których mieszkańcy nie mieli żadnych publikacji. Także łatwo było zapoczątkowywać studia; wiele z nich już na pierwszych odwiedzinach. Wyświetlaliśmy filmy Towarzystwa w salach, w domach prywatnych, w szpitalach, a nawet w osiedlu dla trędowatych. Przeciętnie było po stu obecnych na każdym z trzynastu pokazów. Wyniki tego wnet się ujawniły. Uczestnictwo na studium „Strażnicy” wzrastało z sześciu do dziesięciu i dwunastu, a gdy rozpoczęto regularny program zebrań służby, obecność wzrosła do piętnastu ze szczytową liczbą dwudziestu, a nawet i więcej — wszystko w ciągu niespełna sześciu miesięcy.
Jeden z misjonarzy otrzymał list od pewnej chińskiej uczennicy, na której jeden z filmów Towarzystwa wywarł wielkie wrażenie. Chociaż jej rodzice byli buddystami, to jednak ona oświadczyła, że ‚pociąga ją „dobra nowina” i chce ją lepiej poznać’. Szybko założono studium i w krótkim czasie ta panienka zaczęła uczęszczać na zebrania oraz regularnie brać udział w służbie polowej, w której mogła służyć cenną pomocą, gdy napotkaliśmy mieszkańców mówiących po chińsku.
Podczas innego domowego studium biblijnego pewien przyjaciel domownika wstąpił do niego, aby go odwiedzić, i chętnie wziął udział w studium, gdy go do tego zaproszono. Chociaż pierwotnie to studium zostało przerwane, to jednak ten spragniony prawdy człowiek wytrwał i jeszcze przed zakończeniem studium broszury zaczął uczęszczać na studium „Strażnicy” i udzielał komentarze. W związku z tym musiał jechać rowerem tam i z powrotem dwadzieścia dwa kilometry w czasie słonecznej spiekoty lub ulewnego deszczu.
Oczywiście inne misje religijne nie mogły nie zauważyć naszej działalności, zwłaszcza gdy wiele ich studentów zwróciło się do nas po odpowiedzi na swe pytania biblijne. Rozpoczęto kampanię zastraszania. Chociaż niektórzy przerwali swe studia, to jednak inni trzymali się mocno. Wtedy wywarto nacisk na czynniki polityczne i nasze wizy zostały wycofane. Odwoływaliśmy się, aby ponownie rozważono naszą sprawę, ale nasza prośba natrafiła na głuche uszy. Zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia naszego terenu służby na wyspie.
Gdy okręt miał opuścić port, przybyło wiele naszych nowo znalezionych przyjaciół, aby dać wyraz swego pełnego miłości doceniania dla udzielonej im pomocy. Długo i żarliwie modliliśmy się za nich, a Jehowa ich nie opuścił. Dowiedzieliśmy się listownie, że silniejsi czynią wiele, aby pomóc innym i że studium „Strażnicy” odbywa się regularnie. Bez względu na wysiłki fałszywych pasterzy, którzy się sprzeciwiają woli Bożej, ramię Jehowy nie jest za krótkie, a ci którzy nadal naśladują Właściwego Pasterza, osiągną życie w nowym świecie.
Chociaż zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia Sarawaku wraz z naszą trzymiesięczną córeczką, która się tam urodziła krótko po naszym przybyciu, to jednak pragnienie służenia tam, gdzie zachodzi pilna potrzeba, nie osłabło. Miliony innych ludzi żyje w tej części świata, więc uważaliśmy, że my też moglibyśmy. Chcieliśmy być tam, gdzie najbardziej potrzeba pomocy. Wnet otworzyła się przed nami droga na inny teren: Malaje.
Od chwili naszego przybycia na ten nowy teren dostąpiliśmy przywileju pełnienia służby pionierów specjalnych i jesteśmy za to wdzięczni. Już drugi rok pracujemy na terenie zagranicznym i dzięki temu, że jesteśmy całkowicie pochłonięci służbą kaznodziejską, znaleźliśmy ochronę przed wieloma poważnymi niebezpieczeństwami materializmu i innych złych rzeczy szatańskiego świata. Nasz mały dochód i oszczędności okazały się jakby chlebami i rybami, którymi Jezus nakarmił rzesze; wystarcza aż nadto na utrzymanie. Jakże obficie Jehowa nam błogosławi! Jakże szczęśliwi jesteśmy, że odpowiedzieliśmy na Jego wezwanie, aby służyć tam, gdzie zachodzi pilna potrzeba. — Nadesłane.