BIBLIOTEKA INTERNETOWA Strażnicy
BIBLIOTEKA INTERNETOWA
Strażnicy
polski
  • BIBLIA
  • PUBLIKACJE
  • ZEBRANIA
  • w77/19 ss. 17-24
  • Chciałem być najlepszym — czy trud się opłacił?

Brak nagrań wideo wybranego fragmentu tekstu.

Niestety, nie udało się uruchomić tego pliku wideo.

  • Chciałem być najlepszym — czy trud się opłacił?
  • Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1977
  • Śródtytuły
  • Podobne artykuły
  • DROGA DO SŁAWY
  • NIESPRAWIEDLIWE REALIA
  • WYNIK ROZGRYWEK
  • ZETKNIĘCIE Z RZECZYWISTOŚCIĄ — SKUTKI TEGO
  • NA POZYCJI PRZEGRANEJ
  • ŻYCIE, KTÓRE SIĘ OPŁACA
  • COŚ DO PRZEMYŚLENIA
  • POMOC W POWZIĘCIU WŁAŚCIWEJ DECYZJI
  • JAK DOKONAŁY SIĘ ZMIANY
  • MATERIALNIE BIEDNIEJSZY, A JEDNAK BOGATY
  • CO JEST WARTE ZACHODU
  • Coś gorszego niż AIDS
    Przebudźcie się! — 1989
  • Zbliżenie się do Boga pomogło mi przetrwać
    Przebudźcie się! — 1993
  • Mój rozwód — szansa nowego życia?
    Przebudźcie się! — 1970-1979
  • Usiłowałam popełnić samobójstwo i niewiele brakowało, a zabiłabym również syna
    Przebudźcie się! — 1984
Zobacz więcej
Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1977
w77/19 ss. 17-24

Chciałem być najlepszym — czy trud się opłacił?

Wspomnienia rekordzisty olimpijskiego

OD LAT marzyłem o tym, aby uczestniczyć w igrzyskach olimpijskich. I ta chwila nadeszła: była sobota, 17 października 1964 roku, ósmy dzień rozgrywek w Tokio, stolicy Japonii.

Zajęte było każde z 75 000 miejsc Stadionu Narodowego. Ulice Tokio opustoszały, gdyż niemal każdy mieszkaniec zasiadł przy odbiorniku telewizyjnym. Nadeszła pora finałowego biegu na dystansie 200 metrów.

Ustawiłem się przy blokach startowych razem z siedmioma innymi sprinterami. W poprzednich dniach każdy z nas przeszedł gorączkę biegów eliminacyjnych. Jeżeli chodzi o ten dystans, byliśmy najszybszymi ludźmi na świecie.

Żyliśmy w napięciu niemal nie do zniesienia — i to nie tylko dlatego, że były na nas zwrócone oczy milionów. Wywołała je duma narodowa. Igrzyska przerodziły się w jedno wielkie współzawodnictwo między Rosjanami i Amerykanami. Codziennie ogłaszano na cały świat porównania liczby medali zdobytych przez każdy kraj. Otrzymywaliśmy telegramy od naszych uczelni, od burmistrzów, gubernatorów, a nawet od prezydenta. Przypominano nam, że walczymy za nasz kraj i że nasz kraj jest najlepszy.

Podobnie w prasie wywierano na nas nacisk, wyliczając naprzód, ile się od nas oczekuje medali. Wywoływano wrażenie, jakoby zwycięstwo było sprawą życia lub śmierci, jak gdyby w razie przegranej kraj stracił dobre imię. Toteż japoński maratończyk, Kokichi Tsuburaya, nie odniósłszy zwycięstwa popełnił samobójstwo. Zostawił kilka słów na usprawiedliwienie „zawodu” sprawionego swemu narodowi.

Myślałem tylko o jednym: Absolutnie nie mogę zawieść mojego kraju. Gdybym przegrał, nie mógłbym po powrocie do domu nikomu spojrzeć w oczy. — Do mnie należał rekord świata na dystansie 200 metrów, po prostu więc oczekiwano, że wygram.

Czarnoskórzy, dążąc do równouprawnienia, tak samo wywierali na nas nacisk. Często mówiono mi, że inni Murzyni, którzy przegrali, zawiedli swój lud. Teraz więc muszę wygrać dla amerykańskich Murzynów. Natomiast jeszcze inni Czarni namawiali do zbojkotowania igrzysk, aby pokazać Ameryce, że bez nas nie wygra.

Najbardziej jednak myślałem o rodzinie i przyjaciołach. Nie chciałem ich rozczarować. Byłem ich bohaterem. Popierali mnie; urządzali owacje na moją cześć. Moje zwycięstwo bywało ich zwycięstwem; moją porażkę przeżywali jak swoją własną. Być może da się to lepiej zrozumieć, gdy opowiem co nieco o swej przeszłości.

DROGA DO SŁAWY

Wychowałem się w Detroit (stan Michigan) jako dziewiąty z gromadki jedenastu dzieci. Jak daleko sięgam pamięcią wstecz, matka i ojciec żyli w separacji. Matka do późnej nocy pracowała jako pomoc domowa, aby zapewnić nam utrzymanie.

Byłem dobrze rozwinięty fizycznie. Ponieważ czytanie i pisanie sprawiało mi trudności, więc liczyło się to, że byłem najszybszym biegaczem i najlepszym graczem na naszej ulicy; to podnosiło rangę w życiu.

W szkole średniej od razu się wyróżniłem osiągnięciami w sporcie. Przez trzy lata — 1959, 1960 i 1961 — należałem do ogólnoamerykańskiej reprezentacji szybkobiegaczy szkolnych. Wyspecjalizowałem się w biegu na 220 jardów. Dwa lata grałem też w stanowych drużynach rugby i koszykówki.

Normalnie nie mógłbym wcale brać pod uwagę dalszych studiów. Tymczasem jednak same uniwersytety zaczęły ubiegać się o mnie. Jeździłem oglądać różne uczelnie po całych Stanach Zjednoczonych, a te starały się zwerbować mnie za pomocą prezentów. Skutkiem tego pomimo ubóstwa mojej rodziny miałem kieszenie nabite pieniędzmi, a nawet posiadałem samochód marki Cadillac! Prawo jazdy otrzymałem w sali pewnej restauracji bez jakiegokolwiek egzaminu. Wystarał się o to jeden z pobliskich uniwersytetów, który tym sposobem usiłował mnie pozyskać.

W końcu wybrałem uniwersytet stanowy w Arizonie i w sferach biegaczy szybko zdobyłem światową sławę. Będąc na drugim roku studiów pobiłem rekord świata w biegu na 220 jardów. Przyjmowali mnie czołowi mężowie stanu, pragnąc uścisnąć mi rękę. W Moskwie spotkałem się z samym Nikitą Chruszczowem. Mimo to wszelka sława i te podróże po świecie w celu uczestniczenia w zawodach lekkoatletycznych wydawały mi się czymś nierealnym.

W stanie Arizona traktowano mnie bardzo życzliwie, po prostu dlatego, że byłem dobrym biegaczem. Ludzie zwani przez sportowców „bogatymi wujaszkami” wręcz obsypywali mnie prezentami. Miałem więc stale pieniądze, nowe garnitury i samochód. Często wysyłałem pieniądze do domu, aby pomóc rodzinie. Przyznaję, że mi się podobało, gdy mi okazywano takie względy i zainteresowanie. Wiedziałem wprawdzie, iż nie było to w porządku; uchodziliśmy przecież za niepłatnych amatorów. Ale tak niestety przedstawiały się sprawy.

NIESPRAWIEDLIWE REALIA

Chociaż posiadane zdolności przyniosły mi sławę, to jednak zaledwie na miesiąc przed wyjazdem do Tokio z powodu czarnej skóry wypędzono mnie z motelu na południu Stanów Zjednoczonych. Właścicielka skrzyczała mnie: „My tu nie obsługujemy takich”. A było przecież późno i tylko chciałem się gdzieś przespać.

W tym mniej więcej czasie Biali zamordowali trzech robotników walczących o prawa obywatelskie w Missisipi. W południowych stanach szczuto psy na Murzynów tylko dlatego, że starali się zdobyć lepsze wykształcenie. Ale moje podróże po świecie przekonały mnie, że niesprawiedliwość istnieje wszędzie. W innych krajach często widziałem poważne ograniczenia swobód osobistych, które w Stanach Zjednoczonych uważałem za nie podlegające dyskusji.

Serdecznie współczułem cierpiącym ludziom. Ale co mogłem dla nich zrobić? Uprzytomniłem sobie, że problem dręczący Stany Zjednoczone ma nie tylko rasowe podłoże. Murzyni po dojściu do władzy niekiedy traktowali innych Murzynów tak samo źle, jak Biali. Zwykły rozsądek mówił mi, że faktycznie nie mogę nic na to poradzić, toteż postanowiłem nie narażać swoich perspektyw i nie mieszać się w takie sprawy.

Co do mnie samego, wszystko było wówczas na dobrej drodze. Kiedy byłem dzieckiem, żyliśmy w takiej biedzie, iż często głodny chodziłem spać, i teraz nie chciałem, żeby się to powtórzyło. Nauczyłem się więc dobrych manier, uprzejmego odnoszenia się do ludzi, co jest lubiane w tym systemie. Mówiono mi nieraz: ‛Skoro tylko zdobędziesz złoto na olimpiadzie, nie będziesz się musiał o nic martwić; wielkie firmy chętnie podpisują kontrakt z bohaterem olimpijskim, zatem dla samego oddalenia kłopotów należało wygrać w Tokio.

Niektórzy powiadali, że mam wrodzony talent do biegania, że jestem najzwinniejszym sprinterem od czasu, gdy w szczytowej formie był Jesse Owens. Ale przyznam się, iż pracowałem ciężko, aby rozwinąć swoje zdolności. Po prostu walczyłem o to, żeby być najlepszym. Sądziłem jednak, że jeśli zwycięstwo na igrzyskach zdziała tyle, ile mi obiecywano, to trud się opłaci.

Nigdy w życiu nie czułem jeszcze takiego napięcia nerwów, jak wtedy przy blokach startowych przed finałowym biegiem olimpijskim.

WYNIK ROZGRYWEK

Przyklęknąłem na przydzielonym mi miejscu, na torze siódmym. Obmyśliłem taką taktykę, żeby wybić się do przodu, zanim dobiegniemy do zakrętu. Wtedy inni, podążając za mną, będą mieli trochę utrudnione zadanie, bo jeśli zawodnik nie biegnie odprężony, nie może dać z siebie wszystkiego.

Rozległa się komenda: „Na miejsca! Gotowi!” Następnie padł strzał startowy. Dobrze ruszyłem z miejsca. Dobiegając do zakrętu, myślałem sobie: Udało się; jestem na przedzie; mam szansę zwyciężyć! Widziałem tylko linię mety. Nogi podnosiłem wysoko i biegłem długimi susami. I stało się: zwyciężyłem!

Znalazłem się w innym świecie. Wszystko dookoła jak gdyby zamarło w bezruchu. Byłem zachwycony. Ogłoszono nowy rekord olimpijski i mówiono, że gdyby nie przeciwny wiatr, prawdopodobnie pobiłbym własny rekord świata.

Kiedy stałem na najwyższym stopniu podium zwycięzców i grano hymn o gwieździstym sztandarze, byłem dumny z tego, co uczyniłem dla swego kraju. Przyjemność sprawiały mi także owacje tysięcznych rzesz. Ale jednocześnie uświadomiłem sobie, że to puste dźwięki. Przecież ta cała niesprawiedliwość, która dławiła ludzi, zanim stanąłem tutaj na podium zwycięzców, bynajmniej przez to nie zniknęła.

Zastanawiałem się: Jaka teraz po wszystkim czeka mnie przyszłość? Co zrobią ci, którzy mnie dotąd popierali? Czy mnie opuszczą? Jaką znajdę pracę zarobkową? — Byłem szczęśliwy, a jednocześnie pełen obaw i zły.

Wracając do wioski olimpijskiej, po raz pierwszy spojrzałem realnie na mój złoty medal. Nie był tym, co sobie wyobrażałem; po prostu krążek trochę większy od srebrnej dolarówki. Wtedy też zadałem sobie pytanie: No i co z tego? Czy taka jest nagroda za długie lata ciężkich trudów? — Byłem wściekły, chociaż powinno mnie rozpierać szczęście. Przeżyłem prawdziwe rozczarowanie.

Kilka dni później biegłem na ostatniej zmianie sztafety 4 razy 400 metrów. Uzyskaliśmy nowy rekord olimpijski i światowy, i otrzymałem następny złoty medal. Udałem się do Australii, gdzie startowałem w kilku zawodach, a stamtąd powróciłem do domu.

ZETKNIĘCIE Z RZECZYWISTOŚCIĄ — SKUTKI TEGO

W drodze powrotnej zacząłem myśleć o nowym, rozpoczynającym się teraz etapie mojego życia, o zdobyciu pracy zarobkowej i założeniu rodziny. Najpierw jednak jeszcze razem z innymi członkami drużyny olimpijskiej znalazłem się w Białym Domu i przyjąłem gratulacje prezydenta Johnsona.

Spodziewałem się, że zostanę wręcz zasypany mnóstwem propozycji pracy i wybiorę tę, która mi się spodoba. Od lat mi wmawiano, że tak będzie, jeśli dla swego kraju wygram na olimpiadzie. Ale naprawdę stało się inaczej. Wszędzie, dokąd się zwróciłem, ludzie jakoś nie przywiązywali wagi do tego, że byłem zwycięzcą olimpijskim. Owszem, chętnie o tym rozmawiali, kiedy jednak wyłaniała się sprawa zatrudnienia, wtedy zaczynali mnie traktować po prostu jak Murzyna, który nie odpowiada ich planom. Oczywiście ogarniało mnie coraz większe rozgoryczenie.

Po kilku miesiącach zapytano mnie telefonicznie, czy nie interesowałaby mnie gra w zawodowej drużynie rugby. Nie grałem w piłkę od dwóch lat, kiedy to skoncentrowałem się wyłącznie na biegach. Ale rozpaczliwie szukałem możliwości zarobkowania i wyraziłem zgodę. Podpisałem kontrakt z klubem New York Giants, który liczył na to, że przyda się moja szybkość.

Pełen zwątpienia pracowałem jednak ciężko nad sobą i wciągnąłem się do drużyny. Przez trzy lata szło mi dobrze i jakiś czas byłem nawet głównym obrońcą. Pewien sprawozdawca sportowy napisał: „Carr po wstąpieniu do New York Giants stał się jednym z najlepszych obrońców ligowych”.

Zaledwie trzy mecze brakowały mi do zakończenia trzeciego sezonu, gdy doznałem kontuzji w kolano i trener powiedział mi, że ten rok już dla mnie się skończył. Ale później wezwał mnie lekarz i oznajmił, że zarząd życzy sobie mojej dalszej gry. Ponieważ na początku roku byłem wmieszany w spór na tle rasowym jaki wybuchł w drużynie, zaczęto poddawać w wątpliwość, czy uszkodzenie jest poważne.

Skutkiem tego przy końcu sezonu zostałem sprzedany do innego klubu. Nazywało się, że jestem wichrzycielem i że nie grałem, zasłaniając się kontuzją. Podobnie potraktowano mnie w drużynie, dla której zostałem zakupiony. Postanowiłem więc wycofać się z tego, chociaż w poprzednim roku zarobiłem 27 000 dolarów.

NA POZYCJI PRZEGRANEJ

Mimo wszelkich starań nie mogłem znaleźć przyzwoitej pracy. W końcu ulokowałem swój kapitał w przedsiębiorstwie prowadzącym stoiska z gorącymi zakąskami i straciłem te pieniądze. Ogarnęło mnie gniewne rozgoryczenie. Zdawało mi się, że ludzie zaczęli patrzeć na mnie jak na typka, który miał szanse, ale nie umiał z nich skorzystać.

Załamałem się psychicznie. Wymykał mi się z rąk ster życia. Wpadłem w nałóg palenia marihuany codziennie, marząc wtedy o tym, jak znowu się wybiję. Żona chciała mi pomóc, ale nie potrafiła. Uznałem, że dla mojej rodziny (mieliśmy już dwoje dzieci) będzie lepiej, gdy odejdę. Opuściłem więc dom. Dostawszy się w towarzystwo handlarzy narkotykami i prostytutek, z czasem stoczyłem się na samo dno zepsucia moralnego. Zacząłem uprawiać hazard i zażywać kokainę. Wychowany w getcie murzyńskim w Detroit, znałem od dawna wielu z tych ludzi, z którymi się teraz związałem. Wkrótce już uważali mnie za swego i wciągnęli do handlu narkotykami.

Po kilku miesiącach znalazłem chwilę, aby się dobrze przyjrzeć samemu sobie. Byłem uwikłany w to, czego przedtem zawsze nienawidziłem. Widziałem same negatywne strony; nie dopatrzyłem się u siebie żadnych plusów. Nie wiedziałem, co robić albo gdzie się zwrócić. Miałem nawet Biblię i zacząłem ją czytać, ale wydało mi się, że to nie ma sensu. Zdecydowałem się na powrót do domu.

ŻYCIE, KTÓRE SIĘ OPŁACA

Żona okazała mi dużo wyrozumiałości. A że dzieci bardzo odczuły brak ojca, o tym świadczył wyraz ich oczu. Posadę otrzymałem w starostwie, gdzie miałem się zajmować młodocianymi przestępcami. Ale wkrótce ogłoszono obcięcie budżetu, co oznaczało, że zostanę zwolniony. Ze względu na moją dumę znowu poczułem, jak gdybym tracił grunt pod nogami.

Za zgodą żony sprzedałem część majątku, który posiadaliśmy, i za uzyskane pieniądze utworzyłem agencję reklamową. Wspólnikiem moim był bardzo utalentowany grafik, a ja zajmowałem się informacją. Ludzie znali mnie i darzyli zaufaniem, tak iż wnet zaabsorbowały mnie podróże do Nowego Jorku, gdzie odwiedzałem klientów. Interes rozwijał się pomyślnie.

Pewnego dnia, gdy wróciłem z pracy, żona zapytała mnie, czy zgodziłbym się na to, żeby studiowała Biblię ze Świadkami Jehowy. Zdziwiłem się, dlaczego. Wyjaśniła, że rodzice jednej z jej uczennic (uczyła w szkole podstawowej) dali jej tę książkę: Prawda, która prowadzi do życia wiecznego. A inna nauczycielka też jej powiedziała, że jeśli chce dowiedzieć się czegoś o Biblii, to powinna zapytać Świadków Jehowy.

Niedawno rozmawialiśmy o różnych religiach; nasz chłopiec wchodził w lata szkolne i uznaliśmy za sprawę ważną, żeby dać mu jakieś religijne wychowanie. Ale w naszej dyskusji nie uwzględnialiśmy Świadków Jehowy. Wiedziałem tylko tyle, że są uważani za pewnego rodzaju dziwaków religijnych. Skoro jednak chciała studiować z nimi, nie miałem nic przeciw temu.

Pracowałem niemal całą dobę, ale w wolnych chwilach żona wspominała mi o tym, czego się dowiedziała. Po tygodniu lub nieco później odwiedził mnie mąż kobiety, która studiowała z żoną.

COŚ DO PRZEMYŚLENIA

Opowiadał o tym, jak piękna mogłaby być ziemia, gdyby tylko ludzie żyli z sobą w pokoju. Zgodziłem się z nim. Potem dodał: „Czy to nie oczywiste, że za obecną sytuację na świecie nie można winić Boga Wszechmocnego?”

Takie postawienie sprawy zaskoczyło mnie. „Jeżeli nie Bóg jest za to odpowiedzialny, to w takim razie kto?” — chciałem wiedzieć.

„Szatan Diabeł” — brzmiała jego odpowiedź. A co mnie tym bardziej zdziwiło: otworzył Biblię i znalazł na to potwierdzenie. W Liście 2. do Koryntian 4:4 przeczytał mi: „Bóg świata tego zaślepił umysły niewierzących, aby im nie świeciło światło ewangelii o chwale Chrystusa, który jest obrazem Boga”. — NP.

Wyjaśnił, że właśnie Szatan jest „bogiem świata tego”. Przyznałem mu rację, gdy zwrócił uwagę na straszną niesprawiedliwość dziejącą się na całym świecie. Jest to świat Szatana i ludzkość jest pod jego wpływem, zaznaczył Świadek. Lepiej teraz zrozumiałem inny pokazany mi tekst biblijny. Chodziło o słowa Jezusa Chrystusa: „Władca tego świata będzie wyrzucony” — Jana 12:31, NP.

Oczywiście ludzie nie są w stanie pozbyć się potężnego ducha, jakim jest Szatan Diabeł. Ale leży to w mocy Bożej, wyjaśnił Świadek. Bóg też to uczyni, żeby zrealizować swoje zamierzenie co do zaprowadzenia pokojowych warunków na ziemi pod władzą Jego Królestwa. Wywód brzmiał rozsądnie. Naprawdę było się nad czym zastanowić.

POMOC W POWZIĘCIU WŁAŚCIWEJ DECYZJI

Świadek Jehowy przychodził jeszcze szereg razy, a jeśli mnie zastał w domu, kontynuowaliśmy naszą dyskusję biblijną. Naprawdę zacząłem wierzyć w to, czego się dowiadywałem, gdyż miało oparcie w Słowie Bożym. Nie wiedziałem na przykład, że Bóg ma imię. Jednakże w Biblii (w przekładzie króla Jakuba i innych), a dokładnie w Psalmie 83:18 powiedziano, że jego imię brzmi JEHOWA. Wiadomości tego rodzaju sprawiały mi radość.

Ale to, co Biblia mówi o Szatanie jako bogu tego świata, zaczęło mnie niepokoić, a szczególnie słowa według których naśladowcy Chrystusa nie są cząstką świata (Jana 17:14-16, NW). Powodem był między innymi fakt, że uwikłałem się w politykę, przy czym głównym odbiorcą moich usług reklamowych był czołowy murzyński kandydat na burmistrza w Detroit.

Tak więc pewnego dnia powiedziałem do Świadka Jehowy: „Wiem, że pan traktuje sprawę poważnie; stara się pan mi pomóc. Ale jestem zbyt zajęty w moim przedsiębiorstwie reklamowym i nie chciałbym panu sprawiać tego kłopotu, żeby przychodzić i nie zastawać mnie w domu”.

Niestety wkrótce potem uszkodziłem sobie plecy; czułem się źle i w końcu wylądowałem w szpitalu. Przez ten czas Świadkowie przychodzili do mnie w odwiedziny, i rzetelnie interesowali się moim stanem. Pomyślałem sobie: Ci ludzie naprawdę niewiele mnie znają; wiedzą tylko, że jestem mężem Glendy, a tak o mnie dbają! Jakoś mi się to podobało.

Tymczasem dostrzegłem zmiany zachodzące u mojej żony. Kiedy na przykład umarła córeczka jednej ze Świadków Jehowy, żona szczerze przejęła się matką. Przyglądałem się jej i myślałem: Przedtem nigdy tak nie postępowała. Dlaczego interesuje się tą panią i nawet gotuje jej posiłki oraz chodzi do niej, aby jej w czymś pomóc? Kiedy się leży w szpitalu, jest czas na trafne obserwacje.

Tymczasem nasze przedsiębiorstwo reklamowe bardzo ucierpiało na mojej nieobecności. Poprzednio rozrosło się, zatrudniając już cztery osoby, ale byłem potrzebny do utrzymania tego rozmachu. Zanim wyszedłem ze szpitala, interes do tego stopnia podupadł, że wszyscy się wycofali. Znowu pod względem finansowym byłem bankrutem.

Wiedziałem, jakim chciałem być człowiekiem — takim, który umie kochać i jest kochany, a przez to szczęśliwy. Widziałem zmiany dokonujące się u żony i postanowiłem, też się zmienić. Nie opuszczała mnie myśl, że Szatan jest bogiem tego systemu rzeczy, i że potrzebuję pomocy do walki z jego wpływem. Kiedy więc wyszedłem ze szpitala, odwiedziłem znanego mi Świadka Jehowy i powiedziałem mu, że pragnę studiować Biblię.

JAK DOKONAŁY SIĘ ZMIANY

Po pierwszym moim studium w grudniu 1972 roku poszedłem do Sali Królestwa. Wszyscy się mną interesowali i cieszył ich mój widok. Zauważyłem też, iż z tego powodu moja żona była rozpromieniona, po prostu szczęśliwa. Przypominam sobie słowa jednego z mówców, który powiedział, że mąż jest głową swej rodziny i powinien jej przewodzić. Pomyślałem sobie: U nas robi to żona; studiuje z dziećmi, zabiera je na zebrania, modli się z nimi, a ja w niczym się nie udzielam.

Na drugi tydzień dzieci były chore, a żona powiedziała: „Wiesz co, zostań z dziećmi, a ja pójdę na zebranie”. Nawet nie pomyślała, że zamierzam iść. A ja spojrzałem na nią i rzekłem: „Przecież ode mnie się oczekuje przewodnictwa, Ty więc zostań z dziećmi w domu”.

W jej oczach odmalowało się zdziwienie, ale — jak sądzę — była zadowolona. Sam też czułem się dobrze; byłem wręcz dumny, że zacząłem obejmować przewodnictwo. Mógłbym zliczyć na palcach, ile razy od tego czasu opuściłem zebrania. Naprawdę pomogły mi w dokonaniu zmian, które przyniosły szczęście naszej rodzinie.

Tymczasem udało mi się znaleźć pracę, o jakiej zawsze marzyłem, mianowicie zostałem kierownikiem działu ogłoszeń pewnej gazety. Byłem mocno zajęty, stale w ruchu. Ludzie znali mnie, ja znałem ludzi. Starałem się też podnosić swoje kwalifikacje zawodowe. Miałem w istocie kilka dodatkowych ofert pracy. Nie przestałem jednak chodzić na zebrania i dobrze zrobiłem, gdyż to, czego się tam dowiadywałem, realnie oddziaływało na moje życie.

Wiedziałem już na przykład o szkodliwości silnych narkotyków. Przestałem ich używać. Ale nadal paliłem marihuanę. Nie przyszło mi do głowy, że jest w tym coś naprawdę złego, skoro taki jest powszechny zwyczaj. Jednakże na pewnym zebraniu wykazano, że palenie nie można pogodzić z Pismem Świętym. Biblia podaje: „Oczyśćmy się z wszelkich brudów ciała i ducha”. Zrozumiałem, że muszę rzucić marihuanę, jeśli chcę się podobać Bogu Jehowie. — 2 Kor. 7:1.

Na innym zebraniu podkreślono, że cudzołóstwo jest grzechem. Biblia powiada: „We czci niech będzie małżeństwo pod każdym względem i łoże nieskalane, gdyż rozpustników i cudzołożników osądzi Bóg” (Hebr. 13:4). Spostrzegłem więc, że czeka mnie parę gruntowniejszych zmian.

Chciałem się podobać Bogu, toteż przedkładałem Mu te sprawy w modlitwach. Później przeczytałem w Strażnicy o potrzebie szczerości wobec Jehowy. Powiedziałem Mu z otwartym sercem, że lubiłem te złe rzeczy, wręcz o nie się ubiegałem, ale że teraz przede wszystkim chcę się podobać Jemu. Dzięki takiej szczerości wobec Boga i zdaniu się na Jego pomoc udało mi się zerwać z nagannymi przyzwyczajeniami. Nawet palenia marihuany nie było tak trudno rzucić, jak z początku sądziłem.

Sam się dziwiłem temu, ile szczęśliwszy się czułem. Miałem teraz przed sobą cel, wiedziałem, co robić. Dzieci zaczęły oczekiwać ode mnie pokierowania nimi. Wszyscy byliśmy wdzięczni Jehowie i chodziliśmy razem na zebrania. Było to naprawdę cudowne! Nigdy dotąd nic nie dało mi tyle radości, co te wydarzenia, te zmiany zachodzące u mnie i u mojej rodziny.

Byłem przekonany, że znaleźliśmy prawdę. Sądziłem też, że wszyscy moi przyjaciele, którzy przecież przeżywali rozczarowania, borykali się z problemami i byli uwikłani w niemoralność, zechcą z pewnością o tym posłuchać. Ale żaden z nich, naprawdę ani jeden nie okazał takiej gotowości! Zaczęli nawet ze mnie szydzić i przezwali mnie „kaznodzieją”. Mówili na przykład między sobą: „No, idzie kaznodzieja”.

Mogłem więc się przekonać, że ci ludzie w świecie nie byli dla mnie prawdziwymi przyjaciółmi. Życzyłem sobie mieć za przyjaciół takich, co miłują Boga. Dlatego chcąc usymbolizować oddanie swego życia na służbę Bogu Jehowie, dnia 20 maja 1973 roku razem z żoną daliśmy się ochrzcić.

Dobrodziejstwa, które mnie spotkały: moje zażyłe stosunki z Bogiem, z rodziną i ze współchrześcijanami, zacząłem cenić ponad wszystko inne. Chociaż miałem ciekawą, dobrze płatną pracę, rozpraszała ona moje zainteresowania i łączyły się z nią pokusy, jakie nastręcza złe towarzystwo. Wciąż na nowo wracałem myślą do tekstu biblijnego: „Złe towarzystwo psuje dobre obyczaje” (1 Kor. 15:33, Kow). Toteż zrezygnowałem z kierowania działem ogłoszeń, chociaż było to zajęcie, którego od dawna pragnąłem.

MATERIALNIE BIEDNIEJSZY, A JEDNAK BOGATY

Pewien Świadek Jehowy z naszego zboru przyjął mnie za pomocnika malarskiego. Nie zarabiałem dużo, ale byłem szczęśliwy. Nie zależało mi już na tym, za kogo uchodzę w oczach ludzkich. Chciałem tylko służyć Jehowie. Wiedziałem, że On naprawdę istnieje i jest Tym jedynym, który może położyć kres wszelkiej niesprawiedliwości. Przekonały mnie o tym dowody biblijne: spełniające się proroctwa i moc, z jaką Biblia przekształca życie człowieka.

Po powrocie z wielkiego zgromadzenia Świadków Jehowy w roku 1973 powiedziałem do żony: „Powinienem być pionierem” — to znaczy pełnoczasowo głosić dobrą nowinę. Ponieważ mieliśmy jeszcze coś niecoś do sprzedania, więc nic właściwie nie stało na przeszkodzie. Wstąpiłem do służby pionierskiej.

Nieco później pomyślałem sobie: Moglibyśmy być użyteczniejsi tam, gdzie pilniej potrzeba głosicieli Królestwa. Przypadkiem odwiedził mnie w tym czasie kolega ze szkoły średniej, Fred Cooper, mieszkający w Georgii. Jest on tam starszym w zborze, a słyszał, że zostałem Świadkiem Jehowy. Powiedziałem mu, że noszę się z myślą przeprowadzki na teren, gdzie jest większa potrzeba. W końcu więc sprzedaliśmy dom i przenieśliśmy się do Georgii.

Służba pionierska była dla mnie prawdziwą radością, ale wskutek dolegliwości w plecach i konieczności zarobkowania na utrzymanie rodziny musiałem w maju 1975 roku znowu wycofać się z tej służby. Jednakże we wrześniu zostałem mianowany starszym w miejscowym zborze. Od tego czasu razem z żoną uczymy trochę w szkole podstawowej, aby mieć na pokrycie wydatków. Z rzeczy materialnych nie mamy zbyt wiele, ale jesteśmy bogaci pod ważniejszymi względami.

Dla przykładu mogę podać, że mój syn interesuje się sprawami duchowymi — czyta Biblię i nasze podręczniki do studiów biblijnych. Jakieś półtora roku temu, gdy skończył siedem lat, zapytał mnie, czy mógłby się zapisać do Szkoły Teokratycznej prowadzonej w zborze. Radość przepełniła moje serce. Ja w jego wieku myślałem wyłącznie o sporcie, o staniu się wielkim, sławnym sportowcem. A przecież i Peyton mógłby mnie prosić o zapisanie do drużyny szkolnej lub coś w tym rodzaju.

CO JEST WARTE ZACHODU

Myślę, że sport ma dobre strony, gdy nie wykracza poza określone granice. Ale od samego początku bywa zwodniczy. Sportowcy spotykają się z uwielbieniem jako ludzie wyjątkowi, chociaż w rzeczywistości są tylko z ciała i krwi, jak wszyscy inni. Już od dzieci wymaga się wybitnych osiągnięć, i właściwie nie jest to sport, lecz nieokiełznana rywalizacja. Pomyślmy też o szkodach wyrządzonych młodzieży wystawionej na nacisk, żeby się wykazać, gdy tymczasem większość po prostu nie może być tym najlepszym.

Nawet gdy ktoś wybije się na czoło, jest to zwodnicze. Dlaczego? Ponieważ pozycja taka nie jest trwała ani nie daje prawdziwego zadowolenia. Rekordziści wkrótce zostają pokonani i na ogół idą w zapomnienie. Wtedy następuje rozczarowanie, depresja, a w ślad za tym dają o sobie znać szkody poniesione na ciele. Zatem jaki trud się opłaca?

Rzeczywiste zadowolenie wynika nie tyle ze współzawodnictwa o pierwsze miejsce, ile z pomagania i usługiwania innym. Taki przykład dał Chrystus. „Nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć” (Mat. 20:28). Tak więc nie walka o to, żeby być najlepszym, lecz poczucie serdecznej jedności, którą niesamolubny duch miłości wprowadza do rodziny i zboru, sprawia, że naprawdę warto żyć! — Materiał nadesłany.

    Publikacje w języku polskim (1960-2025)
    Wyloguj
    Zaloguj
    • polski
    • Udostępnij
    • Ustawienia
    • Copyright © 2025 Watch Tower Bible and Tract Society of Pennsylvania
    • Warunki użytkowania
    • Polityka prywatności
    • Ustawienia prywatności
    • JW.ORG
    • Zaloguj
    Udostępnij