BIBLIOTEKA INTERNETOWA Strażnicy
BIBLIOTEKA INTERNETOWA
Strażnicy
polski
  • BIBLIA
  • PUBLIKACJE
  • ZEBRANIA
  • w86/1 ss. 21-26
  • Jakże cenna jest Twoja przyjaźń, Boże!

Brak nagrań wideo wybranego fragmentu tekstu.

Niestety, nie udało się uruchomić tego pliku wideo.

  • Jakże cenna jest Twoja przyjaźń, Boże!
  • Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1986
  • Śródtytuły
  • Podobne artykuły
  • POCZĄTKI ŻYCIA DUCHOWEGO
  • DALSZY ROZWÓJ DUCHOWY
  • NOWE ZADANIA
  • PRZEŻYCIA WIĘZIENNE
  • KROKI, KTÓRE ZAWAŻYŁY NA MOIM ŻYCIU
  • Jehowa błogosławi mi w służbie
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy (wydanie do studium) — 2016
  • Moje życie w organizacji Jehowy kierowanej duchem świętym
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1988
  • Kroczenie naprzód z organizacją Bożą
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1984
  • Służenie Bogu w trudnych czasach
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1982
Zobacz więcej
Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1986
w86/1 ss. 21-26

Jakże cenna jest Twoja przyjaźń, Boże!

Opowiada Daniel Sydlik

URODZIŁEM SIĘ w lutym 1919 roku na farmie położonej niedaleko Belleville w stanie Michigan (USA). Pomagała przy tym akuszerka, gdyż moja matka, imigrantka z Polski, nie widziała potrzeby wzywania lekarza. „Po co iść do szpitala? Ja nie chora”, odpowiadała łamaną angielszczyzną każdemu, kto pytał, gdzie się urodzi dziecko.

Życie na farmie było wtedy ciężkie. W poszukiwaniu lepszych warunków nasza rodzina przeniosła się do Detroit. Po niedługim czasie, gdy miałem trzy lata, ojciec zachorował i zmarł. Zdążył jeszcze związać się czynnie z Międzynarodowymi Badaczami Pisma Świętego, znanymi obecnie jako Świadkowie Jehowy.

Matka została z sześciorgiem dzieci i długami do spłacenia. Początkowo zawzięcie sprzeciwiała się religii męża, ale po jego śmierci sięgnęła po Biblię, aby zobaczyć, dlaczego tak go pociągnęła. Szereg lat później również została Świadkiem Jehowy.

Po śmierci naszego taty pracowała nocami jako kelnerka, aby w dzień zajmować się rodziną. Trwało to kilka lat, dopóki ponownie nie wyszła za mąż. Ojczym zdołał ją przekonać, że dzieci chowają się na wsi o wiele lepiej niż w zatłoczonej dżungli betonowej.

Rodzice zakupili w pobliżu miejscowości Caro (stan Michigan) farmę o powierzchni 22 hektarów. Kiedy tam przybyliśmy wiosną 1927 roku, akurat kwitły sady. Drzewa były obsypane kwieciem, a powietrze przesycała słodka woń kwiatów dziko rosnących. Nie brakowało tam sadzawek nadających się do pływania, drzew, na które można się było wspinać, i zwierząt do zabawnych igraszek. Coś wspaniałego, zupełnie inne życie niż w mieście! Jednakże dla mamy warunki wiejskie były uciążliwe. Rozpoczynaliśmy od najsurowszego życia osadników — nie było bieżącej wody, kanalizacji, elektryczności.

Zimy bywały długie i mroźne. Dzieci spały na poddaszu, gdzie śnieg często przedostawał się pomiędzy gontami i dosłownie przysypywał łóżka. Rankiem istną torturą było wkładanie lodowato zimnych spodni, niekiedy zmarzniętych na kość. Jeszcze przed śniadaniem trzeba było porobić obrządki w oborze. Potem przychodziła kolej na długą drogę przez las do szkoły mającej tylko jedną izbę, w której osiem klas uczyło się pod kierunkiem jednego nauczyciela.

POCZĄTKI ŻYCIA DUCHOWEGO

Mama szczerze kochała Boga i to miało na nas dzieci ogromny wpływ. Często mawiała po polsku: „Bóg dał nam piękny dzień”. Wychodziliśmy za drzwi, żeby to zobaczyć — a tu po prostu padał deszcz. Uważała, że wszystko, co się dzieje, w jakiś sposób zależy od Boga. Kiedy przyszło na świat cielę lub kury zniosły jajka, albo kiedy spadł śnieg — wszystko to w jej pojęciu miało coś wspólnego z Bogiem. Dobrodziejstwa te w pewnym sensie pochodziły od Niego.

Mama wierzyła w skuteczność modlitwy. Wymagała, żebyśmy się modlili przed posiłkami. Przekonywała: „Nawet pies merda ogonem, gdy go karmicie. Czyż mielibyśmy okazywać mniej wdzięczności niż psy?” Obowiązywał też pacierz przed pójściem do łóżek. Nikt z nas nie znał Modlitwy Pańskiej po angielsku, ale kazała nam klękać i powtarzać za nią słowa po polsku (Mat. 6:9-13).

Były to czasy, gdy o telewizji jeszcze się nikomu nie śniło. Po zachodzie słońca nie pozostawało nam prawie nic innego do zrobienia, jak iść spać. Mama zachęcała nas jednak do czytania. Sama przy lampie naftowej czytała Biblię. Tymczasem my, młodzi, zaglądaliśmy do literatury otrzymywanej od podróżujących kaznodziejów z ramienia Międzynarodowego Stowarzyszenia Badaczy Pisma Świętego, na przykład do książek: Harfa Boża, Stworzenie i Pojednanie. Tak zaczęła się zawiązywać moja przyjaźń z Bogiem.

Na początku lat trzydziestych odwiedzało nas kilku Badaczy Pisma Świętego z Saginaw (stan Michigan) i zachęcało do głoszenia drugim. W pobliżu nie było jednak żadnego zorganizowanego ośrodka studiów biblijnych ani zboru, toteż nasz udział w głoszeniu był nieznaczny. Nasz rozwój duchowy trzeba było dopiero ruszyć z miejsca.

Kryzys gospodarczy z lat trzydziestych zmusił mnie do opuszczenia domu i poszukania pracy w Detroit. Hipotekę naszej farmy obciążały bowiem poważne długi, a ja chciałem zdjąć z niej to brzemię. Jednakże w Detroit panowało wówczas bezrobocie. W oczekiwaniu na otwarcie drzwi urzędów zatrudnienia tysiące ludzi stały w kolejkach, niekiedy całą noc, garnąc się do ognisk podsycanych drewnem lub węglem drzewnym i starając się zaczerpnąć przy nich jak najwięcej ciepła. Udało mi się dostać pracę w fabryce samochodów.

DALSZY ROZWÓJ DUCHOWY

Zainteresowanie sprawami duchowymi wyraźniej rozbudziło się u mnie dopiero w drugiej połowie tego dziesięciolecia, gdy przebywałem w Long Beach na terenie Kalifornii. Wpadło mi do rąk zaproszenie na wykład publiczny. Tej niedzieli po raz pierwszy poszedłem więc na zebranie do Sali Królestwa. Spotkałem tam Williama (Billa) i Olive Perkinsów, sympatycznych ludzi pielęgnujących zażyłą więź z Jehową Bogiem.

Siostra Perkins była wybitną nauczycielką Słowa Bożego; Pismem Świętym posługiwała się tak zręcznie, jak chirurg swoim lancetem. Kładła swoją dużą Biblię w przekładzie Króla Jakuba na lewej ręce, śliniła kciuk prawej ręki i sprawnie odszukiwała jeden werset po drugim. Ludzie zachwycali się jej wprawą oraz tym, czego się dowiadywali z Biblii. Wiele osób dzięki niej zrozumiało zamierzenie Boże. Współpraca z nią w pracy głoszenia stała się dla mnie istnym natchnieniem. We wrześniu 1941 roku zachęciła mnie do podjęcia stałej służby pionierskiej.

Z pomocą przyszła mi także siostra Wilcox. Była to pełna godności wysoka, siwowłosa niewiasta po siedemdziesiątce, zawsze gustownie uczesana w kok na czubku głowy. Do jej ubioru nieodłącznie należał piękny kapelusz z szerokim rondem. W swej szykownej, długiej do kostek sukni wyglądała osobliwie, niczym dama przeniesiona wprost z lat osiemdziesiątych XIX wieku. Głosiliśmy wspólnie w dzielnicach handlowych Long Beach.

Sam widok siostry Wilcox od razu robił wrażenie na kierownikach przedsiębiorstw. Z jakimś żywiołowym entuzjazmem zapraszali ją do swoich biur. Wsuwałem się za nią jak cień. „O co chodzi?” — pytali z szacunkiem. „Czym mogę pani usłużyć?”

Siostra Wilcox bez wahania odpowiadała doskonałą angielszczyzną godną profesora: „Chciałam panu opowiedzieć o tej starej wszetecznicy z Księgi Objawienia, która jeździ na bestii” (Obj. 17:1-5). Dyrektorzy zwykle się krzywili i poprawiali w fotelach, zastanawiając się, co będzie dalej. Wtedy kreśliła im przed oczami żywy obraz końca tego systemu rzeczy. Reakcja prawie zawsze była jednakowa: Brali wszelką literaturę, jaką miała. Codziennie rozpowszechnialiśmy dosłownie całe kartony publikacji. Moim zadaniem było uruchamianie gramofonu na jej prośbę, a gdy ona mówiła, miałem wyglądać na możliwie odważnego, nieustraszonego człowieka.

NOWE ZADANIA

Na widok listu z Towarzystwa Strażnica zawsze ogarniało mnie podniecenie. Jedną z takich przesyłek otrzymałem w roku 1942; informowała o skierowaniu mnie do służby w charakterze pioniera specjalnego w San Pedro (stan Kalifornia). Przyjęli mnie tam pod swój dach Bill i Mildred Taylor. Trzeba było się zdobyć na dużą dyscyplinę wewnętrzną, by dzień w dzień wyruszać samotnie do pracy polowej. Dzięki temu jednak zbliżyłem się do Jehowy i zacząłem naprawdę odczuwać Jego przyjaźń. Później na zlecenie Towarzystwa przyjechali tam jeszcze Georgia i Archie Boyd wraz z synem Donaldem i córeczką Susan, aby dopomóc w opracowywaniu tego obszaru. Mieszkali w 5,5-metrowej przyczepie samochodowej, tam też trzymali cały swój dobytek i zapasy.

Ale oto nadszedł następny list od Towarzystwa! Ciarki chodziły nam po plecach, gdy czytaliśmy o nowo przydzielonym nam terenie — było nim miasto Richmond, również w Kalifornii, trochę na północ od San Francisco. I chociaż wydawało się rzeczą całkiem pewną, że nasz stary samochód z przyczepą nie wytrzyma tej podróży, spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w drogę. Wyglądaliśmy jak wędrowni Cyganie, musieliśmy bowiem po drodze naprawiać silnik i łatać ogumienie. Kiedy w końcu przybyliśmy do Richmond, na dodatek deszcz lał tam jak z cebra.

Druga wojna światowa była już w pełnym toku. W stoczniach Kaisera masowo budowano okręty z serii „Liberty” (Wolność). Nasze zadanie polegało na głoszeniu ludziom, którzy napłynęli tu do pracy. Od wczesnego rana do późnego wieczora opowiadaliśmy im o Królestwie, toteż często wracaliśmy do domu mocno zachrypnięci. Dało się założyć wiele studiów biblijnych. Stoczniowcy byli ludźmi szczodrymi i gościnnymi, chętnie zaspokajali wszelkie nasze potrzeby. Teren po prostu nas żywił i nie musieliśmy podejmować dorywczej pracy zarobkowej.

PRZEŻYCIA WIĘZIENNE

Wielu młodych mężczyzn powoływano do wojska. Moi cieleśni bracia, nie będący Świadkami, zgłosili się ochotniczo i służyli w oddziałach spadochronowych oraz w korpusie saperów. Ja złożyłem wniosek o zwolnienie przysługujące kaznodziejom, którym sumienie nie pozwala na udział w wojnie. Ale komisja poborowa uchyliła się od uznania mnie za kaznodzieję. Zostałem aresztowany i postawiony przed sądem, który 17 lipca 1944 roku skazał mnie na trzy lata ciężkich robót w federalnym zakładzie karnym McNeil Island (w stanie Waszyngton). I w tych warunkach przekonałem się, że przyjaźń Jehowy trwa wiecznie (Ps. 138:8, The Bible in Living English).

Miesiąc trzymano mnie w więzieniu okręgowym w Los Angeles, gdzie czekałem na transport do McNeil Island. Trudno zapomnieć pierwsze wrażenia z życia więziennego, jak osadzeni tam ludzie obrzucali wyzwiskami strażników i nas, nowo przybyłych, albo jak strażnicy wołali: „Uwaga, drzwi!” Dudniący odgłos wydawany w czasie zamykania elektrycznie przesuwanych drzwi przypominał huczący w oddali grzmot. Poszczególne przejścia były zamykane po kolei, łoskot więc coraz bardziej się przybliżał, aż w końcu drgnęły drzwi mojej celi, by zatrzasnąć się z wielkim hukiem! Bywało, że czułem się jak ptak zamknięty w klatce i nagle oblatywał mnie strach. Wówczas szybko modliłem się o pomoc do Boga i niemal natychmiast spływał na mnie błogi spokój. Przeżyć tych nie zapomnę nigdy.

Dnia 16 sierpnia razem z grupą innych więźniów zostałem zakuty w kajdany i łańcuchy. Pod czujnym okiem uzbrojonych policjantów poprowadzono nas przez zatłoczone ulice Los Angeles do autobusu, którym dojechaliśmy do pociągu więziennego kierowanego do McNeil Island. Te łańcuchy więzienne napełniły mnie radością, gdyż dzięki nim poczułem się związany z apostołami Chrystusa, których również skuto łańcuchami za zachowywanie prawości (Dzieje 12:6, 7; 21:33; Efez. 6:20).

W więzieniu McNeil urzędnik dokonujący rejestracji zapytał mnie: „Czy jesteś J.W.?” Zaskoczył mnie tym, bo właściwie dopiero po raz pierwszy usłyszałem ten skrót. Dość szybko jednak zorientowałem się, o co mu chodziło, i odrzekłem: „Tak!”

„Przejdź tam”, powiedział. Ku mojemu zdumieniu mężczyźnie stojącemu tuż za mną zadał to samo pytanie: „Czy jesteś J.W.?” Ten szybko odpowiedział: „Tak!”

„Ty kłamco!” — zaśmiał się funkcjonariusz. „Nawet nie wiesz, co znaczy J.W.” Dowiedziałem się później, że mężczyzna ten był zatwardziałym recydywistą z rejestrem przestępstw długim jak cała jego ręka. „J.W.” to pierwsze litery angielskiej nazwy „Jehowah’s Witness”, czyli „Świadek Jehowy”, a on oczywiście nim nie był.

Było już późno, gdy strażnik podprowadził mnie po ciemku do mojej pryczy. Nie zdążyłem jeszcze oswoić się z myślą, że jestem w więzieniu federalnym, setki kilometrów od domu i całkiem tutaj obcy, kiedy nagle zobaczyłem w ciemności, że ktoś do mnie się podkrada. „Pst”, szepnął i usiadł obok mnie na pryczy. „Jestem twoim bratem. Dostaliśmy cynk, że ma przyjść nowy Świadek”. Przedstawił się i ciepłymi słowami dodał mi otuchy, wspomniawszy między innymi o grupowym studium Strażnicy w niedzielne popołudnie, na które władze więzienne dały zezwolenie. Opuszczenie posłania po zgaszeniu świateł było sprzeczne z regulaminem, dlatego rozmawialiśmy tylko króciutko. Ale przez te kilka chwil odczułem bezcenną przyjaźń Jehowy, ujawnioną za pośrednictwem Jego oddanego sługi.

Doniosłymi wydarzeniami w okresie mojego pobytu w więzieniu były wizyty brata A.H. Macmillana z głównego biura Towarzystwa w Brooklynie. Był on doprawdy niezastąpiony w swojej roli „Barnaby”, pocieszyciela. Z okazji jego przyjazdów wolno nam było korzystać z jadalni, w której zbierali się wtedy wszyscy Świadkowie Jehowy oraz liczni inni więźniowie, chcący wysłuchać jego słów. Był świetnym mówcą, toteż chętnie przysłuchiwał się mu nawet personel administracyjny.

Bloki więzienne i pomieszczenia noclegowe potraktowaliśmy jako tereny do opracowania. Głosiliśmy tam dobrą nowinę o Królestwie tak samo systematycznie, jak to czyniliśmy przed uwięzieniem w miejskich kamienicach. Reakcje były bardzo różne i trudne do przewidzenia. Znajdowaliśmy wszakże chętnych słuchaczy. Uczestnicy napadów na banki i inni ludzie, w tym także ze straży więziennej, zwracali się do Jehowy i dawali się ochrzcić. Wciąż jeszcze tego rodzaju przeżycia wspominam z radością.

KROKI, KTÓRE ZAWAŻYŁY NA MOIM ŻYCIU

Na początku 1946 roku, już po wojnie, zostałem zwolniony z więzienia. Czekał na mnie kolejny list od Towarzystwa! Tym razem miałem pracować jako pionier specjalny w Hollywood (Kalifornia), słynnym mieście snów i złudzeń. Służba tam była prawdziwą próbą wytrwałości! Czasami wydawało się, że łatwiej byłoby sprzedać Eskimosom lodówki niż skłonić tych ludzi do studiowania Biblii. Jednakże powoli i tam udało się znaleźć „owce” Pana.

Podczas międzynarodowego zgromadzenia pod hasłem: „Weselcie się narody”, które zorganizowano w Cleveland (stan Ohio) w sierpniu 1946 roku, podszedł do mnie Milton Henschel, sekretarz Nathana Knorra, ówczesnego prezesa Towarzystwa Strażnica, i zapytał: „Dan, kiedy się zgłosisz do Betel?” Zacząłem wyjaśniać, że w służbie pionierskiej zaznaję wiele radości. „Ale potrzebny jesteś w Betel”, powiedział. Po kilku dalszych chwilach rozmowy przestałem się wymawiać. Co prawda polubiłem Kalifornię i dlatego wzdrygałem się na myśl o życiu w Nowym Jorku. Pamiętam jednak, że powiedziałem sobie: „Dan, jeśli Jehowa chce cię mieć w Brooklynie, to tam jest twoje miejsce”. I tak 20 sierpnia 1946 roku rozpocząłem służbę w bruklińskim Betel, w głównym ośrodku działalności Świadków Jehowy.

Kilka lat przepracowałem w introligatorni, wykonując różnorakie zadania wymagające siły fizycznej. Potem skierowano mnie do działu prenumerat, gdzie czekała mnie praca o zupełnie innym charakterze. Następnie powierzono mi pisanie tekstów audycji radiowych oraz udział w nadawaniu programów rozgłośni Towarzystwa, WBBR. Pracowałem też przez 20 lat w dziale redakcyjnym, starając się sprostać stawianym tam wysokim wymaganiom. W tym okresie zostałem powołany do pensylwańskiej i nowojorskiej korporacji Towarzystwa Strażnica, a ponadto miałem możność współpracować przy nagrywaniu dramatów oraz występować w roli mówcy na zgromadzeniach okręgowych i międzynarodowych; udziałem moim były zresztą jeszcze inne przywileje służby, zbyt liczne, by je tu wymienić.

A potem, w listopadzie roku 1974, znowu otrzymałem list. Tym razem zawierał przydział wprost niewiarogodny, przechodzący najśmielsze oczekiwania. Zaproszono mnie do służby w charakterze członka Ciała Kierowniczego Świadków Jehowy. Pomyślałem sobie, że chyba nie dorosłem do tego zadania, toteż przyjąłem je z pokorą w sercu i głęboką wdzięcznością wobec Boga. Od tamtego czasu minęło ponad dziesięć lat, ale w dalszym ciągu mam takie same odczucia.

Minione lata bardzo mnie wzbogaciły dzięki osobistym kontaktom z oddanymi Bogu i gorliwymi ludźmi, którzy umiłowali Jehowę nad własne życie. Jednym z nich był na przykład sędzia Rutherford, którego miałem zaszczyt poznać w jego domu w San Diego na terenie Kalifornii. Przywilejem moim była też bliska współpraca z takimi braćmi, jak: Hugo Riemer, Nathan Knorr, Klaus Jensen, John Perry, Bert Cumming i wielu innych, którzy byli duchowymi gigantami, „wielkimi drzewami sprawiedliwości” (Izaj. 61:3).

Niemałym zaszczytem była sama możność oglądania, jak lud Jehowy rozrastał się z garstki 50 000 głosicieli Królestwa na całej ziemi do obecnych rozmiarów trzymilionowej gromady. Zachwycający jest widok stałego rozwoju działalności wydawniczej. Z początku było tylko kilka pras drukarskich, a obecnie pracuje kilkadziesiąt całych zakładów, przy czym wspiera je — jak dotąd — 95 oddziałów, nadzorujących głoszenie dobrej nowiny w 203 krajach świata. Zmiany i usprawnienia w technologii oraz komputeryzacja potrafią wprost oszołomić. Oglądając to wszystko na własne oczy, można jedynie powtórzyć słowa z Ewangelii według Mateusza 21:42: „Od Jehowy się to stało i w naszych oczach jest cudowne”.

Krótko mówiąc, życie moje było i jest pełne treści; opłaciło się tak żyć. Gdzieś po drodze znalazł się też czas na poślubienie miłej dziewczyny z Hebburn w Anglii. Moja żona, Marina, jest dla mnie naprawdę wsparciem od Boga. Jakże słuszne są słowa z Księgi Przysłów 19:14: „Dziedzictwem po ojcach jest dom i bogactwo, ale rozumna żona jest od Jehowy”!

W tym wszystkim, co przeżyłem, stale odczuwałem wokół siebie wspierającą moc przyjaźni Bożej, która mnie chroniła niby mur obronny. Rozmyślanie nad Słowem Jehowy, zastanawianie się nad jego znaczeniem oraz zabieganie o właściwe rozeznanie i zrozumienie napełniały moje dni duchowym bogactwem oraz zadowoleniem. Nawet w tej chwili z mego serca płynie szczera radość, gdy czytam słowa psalmisty: „Szczęśliwy jest naród, który ma Jehowę za swego Boga, lud, który On sobie obrał za posiadłość! (...) Dusze nasze czekają na Jehowę, On jest nam pomocą i tarczą; serca nasze radują się w Nim, bo pokładamy ufność w Jego świętym imieniu. Niech nas otacza Twoja przyjaźń, Jehowo, gdyż oczekiwania swoje opieramy na Tobie” (Ps. 33:12, 20-22, The Bible in Living English).

[Ilustracja na stronie 22]

Olive Perkins, która zachęciła mnie do służby pionierskiej

[Ilustracja na stronie 23]

Razem z rodziną Boyd opracowywałem San Pedro w Kalifornii

[Ilustracja na stronie 24]

W roku 1946 na zgromadzeniu pod hasłem „Weselcie się narody” w grupie Świadków Jehowy, którzy na krótko przedtem zostali zwolnieni z więzienia McNeil Island

[Ilustracja na stronie 25]

W niedzielę rano przy nadawaniu audycji radiowej przez rozgłośnię WBBR

    Publikacje w języku polskim (1960-2026)
    Wyloguj
    Zaloguj
    • polski
    • Udostępnij
    • Ustawienia
    • Copyright © 2025 Watch Tower Bible and Tract Society of Pennsylvania
    • Warunki użytkowania
    • Polityka prywatności
    • Ustawienia prywatności
    • JW.ORG
    • Zaloguj
    Udostępnij