-
Pięć dziesięcioleci niezłomnego trwania w prawościStrażnica — 1981 | nr 20
-
-
Pięć dziesięcioleci niezłomnego trwania w prawości
Opow. Ramon Serrano
„RAMONKU, czy wiedziałeś, że według Biblii nie mamy w sobie żadnej nieśmiertelnej duszy i nie ma też ognia piekielnego?”
Pytanie to zadała mi nasza pomocnica domowa, Francisca Arbeca, która nie umiała czytać ani pisać. Zupełnie mnie zaskoczyła i zbiła z tropu. Okazało się to punktem zwrotnym w życiu moim i mego młodszego brata, Francisco (po swojsku: Paco). Miałem wówczas, a więc w roku 1932, zaledwie 15 lat.
Matka nasza była kobietą bogobojną. Posyłała nas tu w Barcelonie do pobliskiej szkółki prowadzonej przez baptystów. Senior Rosendo, nauczyciel i zarazem pastor, wpajał nam tradycyjne nauki protestanckie o nieśmiertelności duszy i mękach piekielnych. Natomiast nasza pomocnica domowa, Francisca, przyłączyła się do miejscowej grupy Świadków Jehowy.
Wkrótce i nas matka zaczęła zabierać na zebrania Świadków Jehowy, odbywające się w prywatnym domu. Na jednym z nich głębokie wrażenie wywarło na mnie wyjaśnienie, że Chrystus ma „przez [swoją] śmierć zniszczyć tego, który miał władzę nad śmiercią, to jest diabła” (Hebr. 2:14, Nowy Przekład). Pomyślałem sobie: Jeżeli Diabeł będzie unicestwiony, to jakże męczarnie w ogniu piekielnym mogłyby trwać wiecznie? Kiedy później poruszyłem tę kwestię w obecności seniora Rosendo, ten wpadł w złość, ponieważ nie potrafił dać konkretnej odpowiedzi.
POCZĄTKI NASZEJ DZIAŁALNOŚCI GŁOSZENIA
Przeświadczeni o tym, że poznaliśmy prawdy biblijne, z których mogą odnieść pożytek także inni ludzie, razem z Paco zaczęliśmy dzięki pomocy innego Świadka Jehowy głosić od domu do domu „dobrą nowinę o królestwie” (Mat. 24:14). Miałem wtedy 17 lat, a Paco dopiero 13. Podczas gdy ten starszy brat opracowywał sąsiednie miasto Badalona, my zajęliśmy się pracą w samej Barcelonie oraz w Tarrasie, mieście oddalonym stąd o jakieś 31 kilometrów. Znaczyło to, że na nas dwóch przypadło około 750 000 mieszkańców. Ale nie poczuliśmy się tym speszeni. Wiedzieliśmy, że chodzi o dzieło Pańskie, toteż po prostu zabraliśmy się do pracy.
Mniej więcej w tym czasie zaczęliśmy też posługiwać się gramofonem z nagranymi na płytach wykładami biblijnymi brata Rutherforda, przetłumaczonymi na język hiszpański. Niekiedy sprężyna zwalniała obroty, zanim się skończyła płyta. Pamiętam jeszcze, jak gorączkowo Paco nakręcał ją wtedy, aby znowu wyrównać załamujący się głos. Ileż to się zmieniło, odkąd weszliśmy w erę elektroniki!
PRÓBY PRAWOŚCI W OKRESIE HISZPAŃSKIEJ WOJNY DOMOWEJ
Gdzieś od roku 1930 zapanowała w Hiszpanii bardzo chwiejna sytuacja polityczna. W roku 1931 król zbiegł za granicę, a państwo ogłoszono republiką. Ludność jednak nie była zgodna w tej sprawie, toteż pod powierzchnią oficjalnego życia wzbierała nienawiść na tle politycznym. W lipcu 1936 roku wybuchła straszna wojna domowa. Mieszkając w Katalonii, znaleźliśmy się w republikańskiej, antyklerykalnej części kraju. Pomimo atmosfery wrogości prowadziliśmy dalej działalność głoszenia od domu do domu.
Pewnego dnia kontynuowaliśmy pracę świadczenia w miejscowości Horta pod Barceloną i zostaliśmy tam zatrzymani przez przedstawiciela komunistycznej milicji, który nas zaprowadził do miejscowej komendy na przesłuchanie. Miałem wtedy 18 lat, a brat 14. Lokalny urzędnik wygłosił nam płomienne przemówienie, lecz ponadto skonfiskował naszą literaturę i ostrzegł nas, byśmy nie marnowali czasu na takie głoszenie. Do mnie powiedział, że powinienem być na froncie i walczyć u boku towarzyszy. W ten sposób po raz pierwszy zetknęliśmy się bezpośrednio z następstwami wojny domowej. A że byliśmy młodzi, zdarzenie to wstrząsnęło nami; ale wiedzieliśmy, iż trzeba dalej głosić „dobrą nowinę”.
W owych czasach — był to rok 1936 — nie mieliśmy tak jasnego poglądu na kwestię neutralności chrześcijańskiej, jak obecnie (Jana 15:19). Sprawy te wyjaśniono w Strażnicy hiszpańskiej dopiero w marcu 1940 roku. Świadomy jednak byłem tego, że będąc chrześcijaninem nie mogę zabijać (Wyjścia 20:13).
W roku 1937 skończyłem 19 lat i przysłano mi powołanie do służby w armii republikańskiej. Początkowo dla uniknięcia udziału w tym bratobójczym konflikcie próbowałem się ukrywać. Gdzieś po ośmiu miesiącach ujęto mnie oraz oddano pod sąd rozpatrujący sprawy szpiegostwa i zdrady stanu. W ówczesnej gorącej atmosferze wojennej rodzice byli przekonani, iż zostanę stracony. Skończyło się na tym, że skazano mnie na 30 lat więzienia. Po kilku miesiącach wszakże zwolniono mnie i skierowano na front w prowincji Lerida. Zanosiło się tam na wielką bitwę.
Najpierw przydzielono mi pracę w kancelarii, co oznaczało, że nie będę musiał posługiwać się bronią. Ale sytuacja wkrótce uległa zmianie, gdy naszą kompanię wysłano bezpośrednio na pierwszą linię walki w pobliżu miasteczka Seros nad rzeką Segre. Na równi z resztą żołnierzy znalazłem się pod gradem pocisków. W pewnej chwili schroniliśmy się w płytkim zagłębieniu terenu; leżałem tam między dwoma sierżantami, którzy krzyczeli, bym chwycił za broń i zaczął strzelać. Nie zastosowałem się do tego rozkazu. Kilka minut później obaj zginęli na swoich miejscach.
W końcu kompania poczęła się cofać, a po blisko trzech tygodniach marszu wzięły mnie do niewoli oddziały włoskie z brygady Littorio, walczącej po stronie armii narodowej generała Franco. Jako jeniec mniej już byłem wystawiony na presję w kierunku udziału w wojnie; był to zresztą początek roku 1939. Wysłano mnie do obozu koncentracyjnego w Deusto, w prowincji Wiskaja na północy Hiszpanii. Nie znaczy to wcale, iżby obyło się tam bez kłopotów. W czasie posiłków kazano wszystkim powstawać i śpiewać faszystowskie hymny oraz podnosić rękę do faszystowskiego pozdrowienia. Ja po prostu dalej siedziałem z tyłu i dyskretnie kontynuowałem jedzenie. Na szczęście mam raczej drobną posturę, toteż nie zauważono tego. Później przeniesiono mnie do pracy w batalionie karnym. Tutaj również od każdego żądano faszystowskiego pozdrowienia. Z pobudek sumienia uchylałem się od wykonania tego gestu, gdyż uważałem go za akt bałwochwalstwa. Inni jeńcy uznali, że zwariowałem. W Hiszpanii uwikłanej w wojnę domową moja postawa równała się samobójstwu.
Wywołano mnie z szeregu i rozkazano oddać faszystowski salut. Na to ostatnie nie zareagowałem. Oficer uderzył mnie i spróbował przemocą unieść moją rękę, ale mu się to nie udało. Wtedy przywiązano mi do pleców ciężki worek piasku i zmuszono do biegania w kółko, jednocześnie smagając biczem po nogach. W końcu zemdlałem i upadłem, po czym zabrano mnie do izolatki. Aby dodać sobie otuchy, zacząłem na ścianie tej celi wyskrobywać teksty biblijne. Przyszli też do mnie dwaj oficerowie, żeby namówić do zgody na oddawanie owego pozdrowienia. Ponieważ dalej stanowczo odmawiałem uczynienia tak błahej ich zdaniem rzeczy, zwątpili o mojej poczytalności, zwłaszcza że miałem być wkrótce zwolniony. Na koniec stawiono mnie przed grupą oficerów i lekarzy wojskowych, którzy postanowili odesłać mnie do szpitala, aby poddać badaniom psychiatrycznym. Kilka tygodni później wypisano mnie stamtąd, a ponieważ akurat wtedy, w kwietniu 1939 roku, zakończyła się wojna, więc odesłano mnie do domu. Pewne ciężkie przeżycia zatem miałem już za sobą; według swoich najlepszych możliwości starałem się zachować prawość.
TRUDNOŚCI POWOJENNE
Hiszpańska wojna domowa skończyła się 1 kwietnia 1939 roku, lecz otwarte rany, jakie pozostawiła, jeszcze przez lata broczyły nienawiścią. Wszędzie obawiano się represji, zemsty i anonimowych donosów. Panowała więc atmosfera strachu, a ponadto sytuację pogarszały zniszczenia wojenne i braki aprowizacyjne.
Takie właśnie warunki zastałem po powrocie do Barcelony. Prócz tego okazało się, że zebrania ludu Jehowy zostały zawieszone, ustała również działalność głoszenia. Bezzwłocznie razem z bratem, to jest Paco, podjęliśmy przy współpracy z innymi starania, aby zorganizować na nowo nasze spotkania, a posłużył do tego celu dom Paquity Arbeca (Hebr. 10:24, 25). Odbywały się one w niedziele; studiowaliśmy Biblię na podstawie starszych egzemplarzy Strażnicy oraz książek, takich jak: Rząd, Wyzwolenie i Bogactwo. Głoszenie ograniczało się do kontaktów nieoficjalnych.
Z chwilą wybuchu działań wojennych w roku 1936 zerwała się nasza łączność z Towarzystwem Strażnica w Brooklynie. A chociaż wojna się skończyła, nie mogliśmy jej ponownie nawiązać. Dlaczego? Otóż wszelką pocztę ściśle cenzurowano. Ponadto każdy nadawca miał obowiązek wypisywania na kopercie haseł patriotycznych. Najlepszym rozwiązaniem dla nas wydało się więc unikanie jakiejkolwiek korespondencji.
W roku 1946 prasa hiszpańska zamieściła wiadomość o Teokratycznym Zgromadzeniu Świadków Jehowy pod hasłem Rozradowane Narody, które wtedy odbywało się w Cleveland (stan Ohio, USA). Na nowo ożywiło to nasze nadzieje. Do tego czasu zaprzestano też wymagać umieszczania haseł na przesyłkach. Pełni napięcia napisaliśmy do Towarzystwa, prosząc o więcej informacji. Jakaż była nasza radość, gdy kilka tygodni później otrzymaliśmy list i paczkę z czasopismami! Po długim oczekiwaniu na naszą spieczoną ziemię znów zaczęły przeciekać świeże prawdy biblijne.
MAŁŻEŃSTWO W WARUNKACH KATOLICKIEJ DYKTATURY
Rok 1946 okazał się szczęśliwy dla mnie i dla Paco z jeszcze innego powodu. Miałem już prawie 29 lat, a Paco 25. W poważnych zamiarach zabiegaliśmy o względy Marii i Carmen, katalońskich dziewcząt, które również studiowały Biblię oraz przychodziły na zebrania. Obaj z bratem dobrze zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak ważne jest pobieranie się „tylko w Panu”, choć wystawiało to na próbę naszą cierpliwość (1 Kor. 7:39). Postanowiliśmy we czwórkę, że wstąpimy w związki małżeńskie jednego dnia. Do pokonania była jednak ważna przeszkoda. W tamtych czasach uznawany był tylko ślub katolicki, toteż wyłoniła się kwestia, jak uniknąć związanych z nim ceremonii. W końcu znaleźliśmy księdza, który zgodził się za dodatkowym wynagrodzeniem na urządzenie w jego kościele skromnej uroczystości bez religijnych obrządków. Na wszelki wypadek w dniu ślubu wcale się nie pokazał, lecz pozostawił wszystko w rękach zakrystiana. I tak w październiku 1946 roku pojąłem za żonę Marię Royo, a Paco ożenił się z Carmen Parera.
ABSOLWENT SZKOŁY GILEAD UCZY NAS GŁOSZENIA
W grudniu roku 1947 przyjechał do Barcelony brat John Cooke, który przeszedł szkolenie misjonarskie w Gilead. Prawdę powiedziawszy, przed jego przybyciem nasze zebrania przypominały raczej zażarte spory. Dopiero on nam pokazał, jak powinny wyglądać spotkania chrześcijan. Niektórzy nie potrafili tego właściwie ocenić i wkrótce potem opuścili nas (1 Kor. 14:33).
Następna sprawa okazała się znacznie trudniejsza. Brat Cooke powiedział nam, że jeśli Hiszpanii ma być udostępniona „dobra nowina”, to musimy podjąć głoszenie od domu do domu. Usłyszał w odpowiedzi: „Bracie Cooke, ty chyba nie masz żadnego rozeznania. Tu we frankistowskiej Hiszpanii takie metody w ogóle nie wchodzą w rachubę. Owszem, może w Londynie lub Nowym Jorku, ale nie tutaj!” Co zrobił brat Cooke, gdy stwierdził, że nie mamy zamiaru ustąpić? Poszedł sam i pokazał nam, że jest to możliwe. Zawstydził nas tym i pobudził do działania. Jeżeli on, cudzoziemiec ze swym obcym akcentem, chce głosić wśród naszej ludności, my powinniśmy tym bardziej. Nauczył nas, jak głosić dyskretnie; nie trzeba przecież za jednym razem wstępować do wszystkich mieszkań w danym budynku, a jeśli tu i ówdzie zajdziemy do kogoś w swoim terenie, nie tak łatwo nas schwyta policja.
Sporo ludzi w całej Barcelonie zareagowało pozytywnie na słyszane orędzie i wkrótce nasza grupka przekształciła się w zbór. Z czasem powstało w Barcelonie kilka dalszych zborów. Widząc tak piękny rozwój, postanowiliśmy z Paco niejako rozwinąć skrzydła i rozszerzyć działalność na pobliskie miasta: Hospitalet i Prat de Llobregat oraz inne miasteczka wzdłuż wybrzeża, aby również na tych obszarach dzieło świadczenia nabrało większego rozmachu. Spoglądając teraz wstecz, doprawdy z zadowoleniem obserwujemy pracę 52 dużych zborów w Barcelonie, 9 w Hospitalet i wielu następnych w dalszych miastach i osiedlach wybrzeża, tym bardziej, że w niejednym z nich usługiwaliśmy w charakterze starszych. Oczywiście tego wzrostu nie uważamy za naszą osobistą zasługę, ale cieszymy się, że mogliśmy się do niego przyczynić (1 Kor. 3:5-9).
BŁOGOSŁAWIEŃSTWA W ŻYCIU RODZINNYM
Dzień 10 czerwca 1951 roku stał się datą historyczną w dziejach naszej rodziny. Tego dnia w małym basenie usytuowanym w ogrodzie brata Bruneta pięcioro z nas poddało się ochrzczeniu: Carmen, Maria, Paco i ja oraz nasza mama. Okoliczności sprawiły, że wiele lat musieliśmy czekać na tę radosną chwilę.
W okresie trudnych lat pięćdziesiątych przeżywaliśmy z Marią również inne radości, między innymi z okazji narodzin naszej trójki dzieci: Dawida, Francisco (Paquito) oraz Isabeli. Przyjmowaliśmy je jako dowód błogosławieństwa Bożego, choć zarazem obarczało nas to ogromną odpowiedzialnością za ‛wychowanie ich odpowiednio do drogi, którą mają iść’, aby w późniejszych latach już z niej nie zeszły (Prz. 22:6, NP).
UTRUDNIENIA ZE STRONY POLICJI
W roku 1955 podjęliśmy przygotowania, aby cichaczem urządzić większe zgromadzenie w lasach na zboczach góry Tibidabo, wznoszącej się nad Barceloną; miał tam być obecny między innymi brat F.W. Franz. Zgromadzenia tego typu organizowaliśmy zazwyczaj w formie wycieczki na łono natury — na wypadek, gdyby nas naszła policja. Tym razem wycieczka rozrosła się do przeszło 500 uczestników. Inny kłopot wynikał z okoliczności, że na tydzień przed ustaloną datą policja przeprowadziła rewizję w domu pewnego brata i skonfiskowała egzemplarz dodatku do Informatora, który zawiadamiał o przygotowaniach do tego zgromadzenia. Na wycieczkę tę zabraliśmy z Marią również naszych dwóch synów, Dawidka i Paquito.
Zgromadzenie przebiegało normalnie, zgodnie z programem, i wydawało się, że tak też się zakończy. Naraz ujrzeliśmy czterech mężczyzn biegnących pod górę, z których jeden uzbrojony był w pistolet. Kazali nam się nie ruszać z miejsc. Oczywiście byli to niemundurowi funkcjonariusze policji. Wyobrażali sobie chyba, że wręcz udaremnili zamach stanu. Wtłoczyli nas wszystkich — mężczyzn, kobiety i dzieci — do podstawionych ciężarówek i zawieźli na komendę, gdzie nas dopiero wylegitymowano i przesłuchano. Nietrudno sobie przedstawić, jak niektórzy z nich byli rozczarowani, gdy się okazało, że bynajmniej nie zagarnęli spiskującego ugrupowania politycznego, lecz nikomu nie wadzące rodziny, które się zebrały celem rozpatrywania Pisma Świętego. Chociaż obyło się bez dalszych konsekwencji, przeżycie to wzmocniło naszą bezkompromisowość i pomogło nam jeszcze lepiej cenić ochronę Jehowy (Ps. 34:8, NP).
CIĘŻKI CIOS
W roku 1963 nasze dzieci: Dawid, Paquito oraz Isabel miały odpowiednio 13, 11 i 9 lat. Robiły niezłe postępy w prawdzie. Z radością patrzyliśmy, jak uczestniczą w służbie polowej i wraz z nami korzystają ze studiów biblijnych przeprowadzanych na zebraniach w domach prywatnych.
Potem zdarzyło się w marcu tego roku, że pewnego dnia Paquito wrócił ze szkoły, skarżąc się na silne bóle głowy. Po trzech godzinach zmarł, jak się okazało, na zapalenie opon mózgowych.
Byliśmy tak głęboko wstrząśnięci tą stratą, że nie wiem, jak zdobyliśmy się na to, by poczynić przygotowania do pogrzebu; a przecież i w tym wypadku przyszło nam zmagać się z Kościołem katolickim. Oczywiście życzyliśmy sobie pogrzebu cywilnego, ale do tego celu potrzebna była zgoda proboszcza z miejscowej parafii. Przeszkodę tę udało się pokonać dzięki dokumentowi stwierdzającemu, że jesteśmy Świadkami Jehowy.
Przy naszym domu zgromadziło się ponad tysiąc braci, przyjaciół i kolegów z pracy. Wyobraźcie sobie poruszenie, jakie fakt ten wywołał w całym sąsiedztwie. Zablokowany został ruch uliczny, a przechodnie dopytywali się, co to za ważna osobistość ma być pochowana. Tym bardzo ważnym człowiekiem był nasz ukochany syn, Paquito. Jedynie nadzieja zmartwychwstania podtrzymywała nas w tym trudnym okresie (Jana 5:28, 29; 11:23-25). Jako kochający rodzice razem z Marią tęsknie wyczekujemy dnia, gdy znów ujrzymy naszego chłopca i będziemy mogli uzupełnić jego wychowanie, ale już w nowym systemie rzeczy, który Bóg obiecał zaprowadzić na tej ziemi (2 Piotra 3:13; Izaj. 25:8, 9).
Dwa tygodnie po pogrzebie wezwano mnie na komendę policji i przesłuchiwano przez dwie godziny. Nasłani agenci oczywiście obserwowali tłum zebrany na pogrzebie i było rzeczą jasną, że właśnie masowe przybycie Świadków sprowokowało taką reakcję przedstawicieli władzy. Usiłowali swoimi pytaniami wydobyć informacje o braciach kierujących podówczas dziełem w Hiszpanii. Zdawałem sobie sprawę z ich taktyki i postanowiłem nie mówić niczego, co mogłoby ściągnąć kłopoty na kogokolwiek innego. Otwarcie im powiedziałem, że nie zamierzam być Judaszem. Chociaż mi grozili wysoką grzywną, nie mogli uzasadnić żadnego oskarżenia i tak próba zastraszenia spaliła na panewce.
DŁUGO WYCZEKIWANA WOLNOŚĆ
W roku 1967 rząd hiszpański ogłosił tak zwany „Statut protestantów”, który gwarantował większą swobodę niekatolickim wyznaniom religijnym. Zastanawialiśmy się, czy Świadkowie Jehowy odniosą korzyść z tej ustawy i zostaną prawnie uznani. Władzom politycznym i kościelnym trudno było się pogodzić z naszym stanowiskiem w kwestii głoszenia od domu do domu oraz obstawaniem przy chrześcijańskiej neutralności. Świadczy o tym chociażby okoliczność, że wciągnięcie naszego wyznania do urzędowego rejestru religii niekatolickich odwlekano aż do lipca roku 1970.
Na ten dzień czekaliśmy z Paco ponad 30 długich lat. Mogliśmy odtąd praktykować naszą religię legalnie, bez żadnych obaw. Wyobraźcie sobie, jak przeżywaliśmy obecność na uroczystym otwarciu pierwszej Sali Królestwa w Barcelonie, co nastąpiło w lutym 1971 roku. Nasze serca chciały pęknąć z radości, gdy połączyliśmy swe głosy, śpiewając pieśni Królestwa, czego w Hiszpanii przez wiele lat Świadkom Jehowy nie było wolno zrobić.
LICZNE BŁOGOSŁAWIEŃSTWA, JAKIE PRZYNOSI TRWANIE W PRAWOŚCI
Kiedy wracam myślą do tych niemal już pełnych pięciu dziesięcioleci spędzonych w służbie Jehowy, muszę przyznać, że naszym staraniom, aby podążać ścieżką prawości, towarzyszyły Jego błogosławieństwa i rozliczne wyrazy Jego serdecznej życzliwości (Ps. 26:1-3). Pobłogosławił mnie i Marię lojalnymi dziećmi, które trwają na szlaku prawdy. Do dnia dzisiejszego jesteśmy szczęśliwą, zjednoczoną rodziną, połączoną silnymi więzami uczuciowymi. Nasz syn Dawid w roku 1972 za przestrzeganie chrześcijańskiej neutralności znalazł się w więzieniu. Po raz pierwszy został wtedy oderwany od rodziny i wszystkim nam krajały się serca. Rozumieliśmy jednak powód tego, a dodatkowym pokrzepieniem było obserwowanie, jak trwa w chrześcijańskiej prawości podczas trzech lat spędzonych w więzieniu. Po wyjściu na wolność otrzymał w roku 1976 kolejny przywilej: podjął służbę w Domu Betel, w oddziale Towarzystwa Strażnica otworzonym tutaj, w Barcelonie. Później ożenił się z oddaną Bogu chrześcijanką, która również pracowała tam z nim przez pewien czas. Niedawno przeżywaliśmy nową radość: zostaliśmy dziadkami, gdyż urodził się im pierwszy syn, Jonatan.
We wspomnianym już 1976 roku wstąpiła do służby pionierskiej również nasza córka Isabel (to znaczy podjęła pracę w charakterze pełnoczasowej głosicielki Królestwa). Teraz towarzyszy w podróżach swemu mężowi, który jako nadzorca obwodu odwiedza zbory na terenie Katalonii.
W minionych latach z pomocą Jehowy wyszliśmy obronną ręką z wielu trudnych prób. Jesteśmy doprawdy zupełnie zwyczajnymi ludźmi, z tymi samymi ułomnościami, co i wszyscy inni. Niemniej jednak przeżycia naszej rodziny nauczyły nas polegania na Jehowie i cierpliwego czekania na dopełnienie się Jego woli. Jesteśmy zdecydowani dalej prowadzić życie zgodne z postanowieniem Dawida, wyrażonym w Psalmie 26:11, 12: „Co do mnie, będę chodził w niezłomnej prawości. O, wykup mnie i okaż mi łaskę! Stopa moja pewnie stanie na równym miejscu; pośród rzesz zgromadzonych będę błogosławił Jehowę”.
[Ilustracje na stronie 17]
Francisco (z lewej) i Ramon Serrano
-
-
„Przestworze jego siły”Strażnica — 1981 | nr 20
-
-
„Przestworze jego siły”
Psalmista zawołał: „Wysławiajcie Jah! Wysławiajcie Boga w jego miejscu świętym. Wysławiajcie go w przestworzu jego siły” (Ps. 150:1). „Miejsce święte” to najwidoczniej miejsce zamieszkiwania Boga, a więc niebiosa. Ponieważ równolegle z wyrażeniem „miejsce święte” użyto słowa „przestworze”, to ostatnie również odnosi się na pewno do niewidzialnej dziedziny duchowej. Tam w niebie siła, czyli moc Boga, jest wyraźnie widoczna. Dlatego niebo istotnie jest „przestworzem jego siły”. Mieszkańcy ziemi bezsprzecznie powinni wysławiać Jehowę, który tronuje na wysokościach, w „miejscu świętym”, „w przestworzu jego siły”.
-