„Być albo nie być” fizykiem atomowym?
Opowiada Fred Wilson
„OTO jest pytanie”, które nurtowało mnie na początku lat czterdziestych. Może powiesz, drogi czytelniku, że przecież nietrudno o tym zadecydować. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka mogło się to wydawać łatwe, gdyż świat wkraczał właśnie w erę atomu. Nie brakowało intratnych posad dla fizyków. Praca taka jest również niezwykle interesująca, wręcz pasjonująca. Skąd więc powyższe pytanie?
Przede wszystkim stąd, że w grę wchodziła sprawa religii. Życiem mym zawładnęło coś bardziej interesującego i bardziej absorbującego niż fizyka nuklearna. Ale cofnijmy się jeszcze o kilka lat i zobaczmy, jakie były początki.
Nasza rodzina mieszkała w małej wiosce typowej dla kanadyjskich prerii, gdzie wszystko zależało od zbiorów pszenicy. Od najmłodszych lat nauczyłem się ze swymi trzema braćmi cenić wartość ciężkiej pracy; po lekcjach pomagaliśmy w sklepach, piłowaliśmy drewno, zwoziliśmy zboże i obrządzaliśmy konia, aby zarobić trochę pieniędzy. Bardzo żałowaliśmy, że nie mamy siostry, gdyż spadał na nas obowiązek przygotowywania posiłków, zmywania naczyń oraz prania i prasowania odzieży. Dopiero po latach zrozumiałem, jak użyteczne jest to, czego się nauczyłem w młodości.
PIERWSZE KONTAKTY Z RELIGIĄ
Religia niewątpliwie odgrywała w naszym życiu pewną rolę, mimo że się staraliśmy „nie dać w to wciągnąć”. Matka należała do grupy wyznaniowej, która zawzięcie szermowała ogniem piekielnym, a której członkowie spotykali się w „Sali ewangelicznej”; zapamiętałem zresztą tylko taką nazwę naszej religii. Ojciec był wolnomyślicielem i wychowanie religijne pozostawiał matce. Jakże mu zazdrościłem, gdy siedząc w domu, czytał gazetę, a my musieliśmy iść do szkółki niedzielnej! Matka z dziadkiem codziennie czytali Biblię, a jeśli przez nieuwagę nie wynieśliśmy się na ten czas dalej od domu, musieliśmy również wziąć w tym udział.
Do religii zraziłem się, będąc jeszcze młodym chłopcem, a zdarzyło się to pewnego zimowego wieczora. Przypadła wtedy na mnie kolej, by rozpalić w piecu na sali, w której miało się odbyć specjalne spotkanie z podróżującym ewangelistą. Ogień buzował już jasnym płomieniem, gdy oto wszedł sam kaznodzieja! Posadził mnie na krześle i zaczął mnie pouczać. Chciał, żebym zaraz przy nim uklęknął i zapracował na „zbawienie”. „Jeżeli tego nie zrobisz”, zaznaczył, „będzie to tyle znaczyło, jakbyś własnej matce zarzucił kłamstwo”. Ach, na to nigdy bym się nie odważył, ale jednocześnie nie mogłem się zdobyć na spełnienie jego żądania. W końcu ustąpił i pozwolił mi odejść. Od tamtego czasu zanikało u mnie zainteresowanie religią.
PRZYGOTOWANIA DO KARIERY
Na początku lat trzydziestych wielki kryzys gospodarczy dosięgnął terenów prerii, toteż z trudem wtedy wiązaliśmy koniec z końcem. Najbardziej dał się we znaki rok 1937, kiedy to wszyscy młodzi ludzie musieli opuścić rodzinne strony, aby szukać pracy tam, gdzie sytuacja była znośniejsza. Wraz z innymi udałem się do prowincji Manitoba. Po przepracowaniu kilku miesięcy odesłaliśmy zarobione pieniądze pocztą i wróciliśmy do domu.
Fundusze te pozwoliły mi opłacać czesne oraz kwaterę podczas studiów na uniwersytecie prowincji Saskatchewan. Program nauki obejmował różne przedmioty, w tym także biologię, a w jej ramach poznawanie podstaw ewolucji. Ze względu na to, co w przeszłości mówiono mi o piekle, teoria ewolucji wydała mi się prawdopodobna. Zakwestionowanie jej znaczyłoby tyle, co „uwierzyć w rzecz niewiarogodną”, za jaką uznano dzieło stworzenia. Akceptowaliśmy więc ślepo tę teorię, nie wysuwając wobec niej żadnych zastrzeżeń.
Po egzaminach w roku 1938 postanowiłem specjalizować się w fizyce atomowej. Finansowo stanąłem teraz na trochę mocniejszym gruncie, ponieważ uczelnia zatrudniła absolwentów do prowadzenia ćwiczeń laboratoryjnych z młodszymi studentami. Pracowałem także w charakterze technika przy uzyskiwaniu radonu, który przekazywano z uniwersytetu do kliniki onkologicznej celem leczenia nowotworów skóry. Zadanie moje polegało na wyizolowaniu tego promieniotwórczego gazu i magazynowaniu go w cienkich złotych rurkach. Następnie rurki te cięto na maleńkie odcinki i takie „ziarenka” lekarz wszczepiał w tkankę okalającą nowotwór. Promieniowanie radonu atakuje komórki rakowate, zbytnio nie naruszając zdrowych. Dawało się z góry określić dawkę promieniowania potrzebną do poszczególnej operacji, gdyż znane jest tempo rozpadu radonu. Zjawisko to, uwidaczniające się w pierwiastkach promieniotwórczych, świadczy o celowości i porządku; więcej zresztą było faktów, które mnie intrygowały. Zastanawiałem się, czy rzeczywiście można przypisać to wszystko przypadkowi, jak nam każe wierzyć ewolucjonizm.
Przygotowywałem wtedy pracę magisterską pod kierunkiem dra G. Herzberga (późniejszego laureata nagrody Nobla w dziedzinie chemii za rok 1971). Przeprowadzaliśmy doświadczenia, by ustalić odległości między atomami w cząsteczce siarczku krzemu (SiS). Mierzyliśmy przy tym długości fal linii w widmie absorpcyjnym tego siarczku, posługując się skomplikowanymi wzorami matematycznymi. Znowu dawały się tu zauważyć porządek i celowość. Za tym wszystkim chyba musi się kryć wielki Uczony i Matematyk! Ale nadal nie rozstrzygnięte pozostawały ważne pytania: Kto? Jak? Kiedy?
Po zdobyciu dyplomu staraliśmy się wszyscy o uzyskanie fundowanego stypendium na dalsze studia. Jakże byłem uradowany, gdy otrzymałem propozycje z Instytutu Technologicznego stanu Massachusetts i z Uniwersytetu Cornella w Stanach Zjednoczonych! Tymczasem na arenie świata w szybkim tempie zachodziły wielkie zmiany. Pamiętam do dziś, jakie wrażenie na wszystkich nas z wydziału fizyki wywarła wiadomość prasowa: „Atom został rozbity!” Dr Herzberg, tknięty złym przeczuciem, powiedział z ogromnym przejęciem: „Do czegóż to teraz dojdzie?” Druga wojna światowa się rozszerzała, a my zastanawialiśmy się, jak też odbije się ona na nas. Kanada wtedy zamknęła swe granice, tak iż żaden posiadacz stopnia naukowego nie mógł opuścić kraju. W rezultacie zwróciłem się do Narodowej Rady Naukowo-Badawczej z prośbą o stypendium, które przyznano mi w roku 1941; mogłem dzięki temu kontynuować studia na uniwersytecie w Toronto.
Uzupełniałem tam wiedzę w zakresie potrzebnym do uzyskania doktoratu, a jednocześnie pracowałem na uniwersytecie, gdzie jako cywil wykładałem dla wojska podstawy radiolokacji. Kiedy w roku 1943 kursy te się zakończyły, instruktorzy musieli wybrać: do czasu, gdy będzie można studiować dalej, popracują w przemyśle albo zaciągną się do marynarki, aby obsługiwać urządzenia radarowe wzdłuż słabo chronionego wschodniego wybrzeża Kanady. Ale w roku 1942 poślubiłem studentkę fizjoterapii, Grace. Większość jej koleżanek, kończąc naukę, wstępowała do służby sanitarnej. Ponieważ oznaczało to rozłąkę, więc postanowiliśmy nie wiązać się z siłami zbrojnymi. Objąłem posadę fizyka doświadczalnego w przedsiębiorstwie produkującym sprzęt lotniczy.
ZACZYNA SIĘ WYŁANIAĆ PYTANIE
Chociaż nie byliśmy zbyt religijni (zabrałem się nawet do wyjaśnienia mojej Grace podstaw ewolucji), uznaliśmy, że powinniśmy należeć do jakiegoś Kościoła. Chodziliśmy na nabożeństwa różnych wyznań. Po powrocie do domu analizowaliśmy to, cośmy usłyszeli: raz recenzję książki, innym razem kazanie dla rekrutów! Nie znalazłszy odpowiedniego Kościoła, zdecydowaliśmy się na kupno Biblii i zamierzaliśmy ją czytać na własną rękę. Po kilku tygodniach wstąpiła do nas jakaś pani, przeczytała żonie szereg wersetów z Biblii i obiecała znowu kiedyś wstąpić. Później Grace opowiedziała mi: „Zaznaczyłam jej, że przygotowuję się do egzaminów końcowych i że może przyjść, ale za parę miesięcy”. „Świetnie”, odparłem, „na pewno nie przyjdzie”. Myliłem się jednak, bo rzeczywiście przyszła. Ponieważ mieliśmy akurat gości, zaprosiliśmy ją na następny wieczór.
Kiedy się nazajutrz zjawiła z mężem, nie obiecywaliśmy sobie niczego dobrego. Jedno z pierwszych pytań, jakie zadałem, brzmiało: „Czym według was jest piekło?” Padła odpowiedź: „Nieistotne jest, co my o tym sądzimy. Liczy się to, czego uczy Biblia. Czy państwo mają Biblię?” Potem pokazali nam w naszej nowej Biblii niektóre miejsca, gdzie w tekście występowało słowo „piekło”, a uwaga marginesowa podawała: „czyli grób”. Dało nam to dużo do myślenia! Tak rozpoczęła się seria dyskusji z Teije i Elsie Hoornveld, którzy cały swój czas poświęcali pracy głoszenia. Po kilku odwiedzinach wyjaśnili nam, że właściwie działalność Świadków Jehowy jest w Kanadzie zakazana. Nie przejęliśmy się tym zbytnio, wszystko bowiem, czegośmy się dowiedzieli, sprawiało nam radość. Co więcej, niezadługo już towarzyszyliśmy im w głoszeniu „dobrej nowiny” od domu do domu. Trzy miesiące później, 22 sierpnia 1943 roku, zostaliśmy ochrzczeni na kongresie w Detroit (stan Michigan, USA).
W owym czasie wielu z nas wierzyło, że Armagedon jest tuż, tuż (Apok. [Obj.] 16:14, 16, NP). Doszliśmy do wniosku, iż powinniśmy więcej czasu spędzać w działalności głoszenia, jak Teije i Elsie. Ponadto zaczęło mnie dręczyć sumienie z powodu wykonywanej pracy: Czy jest zgodna z chrześcijańską neutralnością? Opowiadamy innym o Królestwie, a Jezus Chrystus przecież wyjaśnił: „Królestwo moje nie jest z tego świata” (Jana 18:36). Czy nie należę do świata, skoro popieram produkcję urządzeń do samolotów wojskowych? (Izaj. 2:2-4). Z drugiej strony czy po latach studiów, żeby zostać fizykiem, miałbym zrezygnować z takiej kariery? Po wielokrotnym przemyśleniu sprawy złożyłem w listopadzie 1943 roku wymówienie i rozpocząłem pracę w charakterze pełnoczasowego głosiciela „dobrej nowiny”.
W OBLICZU DECYZJI
Do tej pory nie powoływano mnie do wojska, ponieważ moją dotychczasową pracę uznano za niezbędną dla celów wojennych. Teraz jednak sytuacja się zmieniła i niebawem otrzymałem wezwanie do służby czynnej. Napisałem do władz wyjaśnienie, że zamierzam pozostać kaznodzieją, w związku z czym prosiłem o zwolnienie od poboru. Odpowiedź nadeszła 25 grudnia w postaci sześciu policjantów. Dwóch stanęło przy drzwiach frontowych, dwóch przy tylnych, a pozostałych dwóch weszło do mieszkania. Byłem akurat w wannie. Nieprędko potem powtórzyła mi się sposobność wzięcia takiej kąpieli. Aresztowano mnie, oskarżono o uchylanie się od obowiązku służby wojskowej i skazano na miesiąc więzienia w Toronto, po czym czekało mnie wcielenie do wojska.
Miałem teraz dość czasu, by się zastanowić nad swoim położeniem. Wyglądało na to, że kwestię: „Być albo nie być” fizykiem atomowym, właśnie rozstrzygam negatywnie. Ale o dziwo, wcale się nie czułem przygnębiony. Pomyślałem sobie, że chyba kiedyś w przyszłości znów będę mógł podjąć badania. Natomiast na znacznie ważniejsze pytania miałem pozytywne odpowiedzi. Wiedziałem, że istnieje Stwórca, którego imię brzmi: Jehowa (Ps. 83:18, NW). Ponadto rozumiałem, że zamierza On ustanowić nowy porządek rzeczy, oparty na pokoju i sprawiedliwości, a co więcej, że możemy jako ludzie wnieść do tego swój wkład. Zdawałem sobie sprawę, dokąd zmierzamy i dlaczego. Postarałem się więc mądrze wyzyskać ten miesiąc spędzony w więzieniu i przeczytałem całą Biblię. Bardzo umocniło mnie to w powziętym postanowieniu!
Przygnębił mnie tylko list, jaki otrzymałem od mojej religijnej matki. „Nigdy nie myślałam”, pisała, „że będę miała syna kryminalistę”. Natomiast niewierzący ojciec napisał: „Synu, jeśli naprawdę tak wierzysz, nie pozwól nikomu odwieść się od tego, choćby to chciał zrobić sam [premier] Mackenzie King”. Każde z rodziców zareagowało wręcz odwrotnie niż się spodziewałem!
W pierwszych dniach pobytu za kratami spotykały mnie szyderstwa ze strony współwięźniów. Cóż to było za dobrane towarzystwo: złodzieje, narkomani i notoryczni pijacy! Wśród nich znajdował się ówczesny wróg publiczny nr 1, Mickey MacDonald, oczekujący rozprawy za uprowadzenie ciężarówki z pełnym ładunkiem whisky. Pewnego dnia, gdy inni mi ubliżali powiedział: „Słuchajcie, chłopaki! Wszyscy jesteśmy tutaj, bośmy sami sobie nawarzyli piwa. Ale ten facet nie zrobił nic złego. Zostawcie go w spokoju, bo inaczej będziecie mieli ze mną do czynienia!” Od tamtej pory nikt mi już nie dokuczał.
Po odsiedzeniu kary zostałem przekazany do wojska. Dowódca podpisał różne dokumenty i odtąd uchodziłem za żołnierza. Ponieważ odmówiłem wykonania pewnych rozkazów, postawiono mnie przed sądem wojennym. Podczas rozprawy pozwolono mi swobodnie bronić się w obecności trzech sędziów. Było to dla mnie nieznane dotąd, wzruszające przeżycie; czułem, jak ‛duch święty uczy, co należy mówić’ (Łuk. 12:11, 12). Pomógł mi przypomnieć sobie stosowne wersety, takie jak z Ewangelii według Jana 17:16 i Księgi Daniela 2:44. Po rozprawie jeden z sędziów odwołał mnie na bok. Nie mieściło mu się w głowie, dlaczego nie chcę służyć w wojsku, skoro na uniwersytecie otrzymałem patent z ramienia Korpusu Szkolenia Oficerów. Proponował, żebym wstąpił do armii w charakterze kapelana; w tym wypadku całe postępowanie zostałoby umorzone. Odmowa moja brzmiała mniej więcej tak: „Kto jest gorszy — ten, kto błogosławi karabin, czy ten, kto pociąga za cyngiel?” Zostałem więc odesłany na sześć miesięcy do karnego obozu wojskowego w Niagara-on-the-Lake.
Na obóz ten składały się: niewielki budynek aresztu z tuzinem cel oraz spory teren ogrodzony. Komendant — niski, krępy mężczyzna o tubalnym głosie — dał nam niedwuznacznie do zrozumienia, co nas czeka. Nie będą tolerowane żadne dyskusje, natomiast wszystko będzie się robić „galopem”. Szorowaliśmy podłogi, aż ręce nam pękały i pokrywały się pęcherzami. Potem musieliśmy biegać wkoło obozu w spiekocie słonecznej, aż pot spływał nam po plecach. Jeżeli ktoś zwolnił tempo, strażnik popędzał go kolbą karabinu. Zdarzało się, iż potem jeszcze kazano nam biec z cebrzykiem wody nad głową i wtedy podczas galopowania mieliśmy od razu zimny prysznic. Tak wyglądał nasz codzienny rozkład zajęć.
W obozie tym było nas trzech Świadków Jehowy. Wkrótce jeden zdecydował się wstąpić do wojska. Kiedy czekał już na zwolnienie, pozwolono mu porozmawiać ze mną celem przekonania mnie, bym poszedł w jego ślady. Zdawałem sobie jednak sprawę, że całą swoją wiedzę o zamierzeniach Bożych zawdzięczam łączności ze Świadkami Jehowy. Byłem więc zdecydowany pozostać z nimi.
W surowych warunkach panujących w obozie czas płynął powoli, ale w końcu doczekałem się zwolnienia. Przeniesiono mnie znowu do koszar. Wznowiono dochodzenie i wkrótce otrzymałem powiadomienie o drugiej rozprawie przed sądem wojskowym.
Ponownie zostałem skazany na sześć miesięcy, lecz tym razem skierowano mnie do cywilnego obozu pracy w Burwash, w północnej części prowincji Ontario. Nigdy nie zapomnę tej podróży. Skuto nas kajdankami po dwóch, a wszystkich połączono ciężkim łańcuchem. Szliśmy tak ulicami Toronto w kierunku stacji kolejowej i nawet do pociągu, wsiadaliśmy tak skuci. Przez cały czas stanowiliśmy obiekt ściągający na siebie spojrzenia wielu ciekawskich. W grupie tej byłem jedynym Świadkiem Jehowy.
W Burwash warunki były znośniejsze niż w więzieniu wojskowym, gdyż pracowaliśmy na zewnątrz obozu przy ścince drzew i zwożeniu ich po śniegu. Była to zima roku 1944. Wieczorami wolno było czytać i rozmawiać. Miałem więc możność dawania współwięźniom obszernego świadectwa. Po jakichś pięciu miesiącach zostałem w sposób niechlubny zwolniony z wojska. Uznano mnie za niezdatnego do służby po przeprowadzeniu testu zdrowia PULHEMS. W skrócie tym każda litera dotyczy jakiejś części ciała ludzkiego; na przykład U oznacza kończyny górne (po angielsku: Upper limbs). Kto otrzyma „8” pod którąkolwiek z tych liter, zostaje odesłany do domu. Dano mi „8” pod literą „S” (sprawność umysłowa). Krótko mówiąc, uznano mnie za niezrównoważonego psychicznie.
KWESTIA SZCZĘŚLIWIE ROZSTRZYGNIĘTA
Pomimo tej niepochlebnej opinii zaproszono mnie do pomocy w drukarni pracującej dla Towarzystwa Strażnica. Grace znalazła się tam przede mną. Obsługiwanie prasy było dla mnie nowym, ale przyjemnym zajęciem. I jakaż to radość pracować w zgranej grupie współwyznawców! W czerwcu 1944 roku został zniesiony trwający od czterech lat zakaz działalności. Ponownie otwarto biuro oddziału Towarzystwa w Toronto i już wkrótce zaczęto realizować plany dotyczące prowadzenia dzieła głoszenia o Królestwie w swobodnych warunkach.
W grudniu roku 1945 przydzielono nas do pracy w należącym do Towarzystwa magazynie literatury w Vancouver. Dwa lata później jako sługa obwodu zacząłem wraz z żoną odwiedzać zbory położone w przepięknej Kotlinie Frasera. Po roku tej pasjonującej służby otrzymaliśmy, ku naszej wielkiej radości, zaproszenie do Gilead — Biblijnej Szkoły Strażnicy, gdzie mieliśmy być wyszkoleni na misjonarzy. Niewątpliwie umocniło to naszą wiarę w Źródło „potęgi i olbrzymiej siły”, ujawniającej się nawet w maleńkim atomie (Izaj. 40:26). Bardzo szybko nadszedł dzień promocji. Zaraz też spakowaliśmy bagaże, by udać się na przydzielony teren zagraniczny. Odkładając niepotrzebne rzeczy, długo zastanawiałem się nad dwoma książkami dra Herzberga na temat struktur atomowych i molekularnych. Dzieła te stanowiły niegdyś podstawę moich studiów. W końcu je zostawiłem. Kwestia była ostatecznie rozstrzygnięta.
Dnia 29 grudnia 1949 roku dotarliśmy na swoją placówkę, do Santiago w Chile. Na początku mieliśmy kłopoty z językiem hiszpańskim. Potem jednak zaczęliśmy dostrzegać, że nasze wysiłki przynoszą efekty w postaci owocnych studiów biblijnych prowadzonych u ludzi szczerego serca. Niektórzy z nich jeszcze nigdy dotąd nie widzieli Pisma Świętego. Wielu z tych miłych Chilijczyków stało się naszymi duchowymi braćmi i siostrami. Jakże pokrzepiający był widok ich zapału i gorliwości dla prawdy! Dzieło głoszenia o Królestwie rozwijało się w jeszcze szybszym tempie, odkąd przyłączyło się do nas więcej misjonarzy i zbory zaczęły powstawać w całym kraju. Praca na tym terenie przynosiła nam naprawdę dużo radości.
Z upływem lat otrzymywałem dalsze przywileje służby: pomagałem w rozbudowanym biurze oddziału Towarzystwa w Santiago, usługiwałem w charakterze wykładowcy na Kursie Służby Królestwa oraz odwiedzałem biura oddziałów i domy misjonarskie w dziewięciu sąsiednich krajach, gdzie starałem się udzielać zachęt i przyczyniać do ujednolicenia działalności głoszenia. Ileż radości i zadowolenia odczuwa się na widok błogosławieństwa Jehowy w postaci ciągłego wzrostu liczby Jego czcicieli w tych krajach!
Kwiecień 1969 roku przyniósł ogromną zmianę w naszym życiu. Zostaliśmy skierowani do brazylijskiego biura oddziału w Sao Paulo. Znowu należało się nauczyć nowego języka, tym razem portugalskiego. Niełatwo było nam opuścić Chile, tym bardziej, że przez 19 lat oglądaliśmy wzrost szeregów ludu Jehowy z 200 do 6000 głosicieli. Liczba ta obejmowała sporo naszych duchowych dzieci i wnuków, jak również długoletnich współpracowników. Niemniej kierowaliśmy się myślą przewodnią: „Oto jestem, poślij mnie!” (Izaj. 6:8, NP). Z ciężkim sercem pożegnaliśmy ich słowami: „Hasta luego”. Zachowaliśmy jednak w pamięci wiele cudownych wspomnień, aby do nich z przyjemnością wracać w następnych latach.
W Brazylii było już wtedy 55 000 gorliwych głosicieli „dobrej nowiny”. W tym katolickim kraju, gdzie wielu para się spirytyzmem, dzieło czyniło piękne postępy. Tutaj także dostrzega się tego samego ducha gotowości służenia Jehowie. Tysiące ludzi przyjmują co roku prawdę biblijną i oddają swe życie Bogu. Dzięki ich pilnej pracy jest teraz w Brazylii ponad 106 000 głosicieli Królestwa, zorganizowanych w 2056 zborów. Rodzina Betel w Sao Paulo, która troszczy się o ich potrzeby, rozrosła się z 40 do 155 osób. Sześć lat temu wielką radość sprawiło nam oddanie do użytku nowej drukarni czasopism Strażnica i Przebudźcie się! w języku portugalskim. Obecnie te pomieszczenia już nie wystarczają; znowu realizujemy program budowy nowego Domu Betel i drukarni, zlokalizowanych w spokojnej okolicy pełnej cudownych tworów Jehowy, a odległej 140 kilometrów od Sao Paulo. Tylko Jehowa wie, jak dalece jeszcze podniesie się liczebność Jego ludu w tym kraju.
Czy żałuję czasem, że nie dałem pozytywnej odpowiedzi na pytanie: „‛Być albo nie być’ fizykiem atomowym?” Nadal uważam, iż jest to niezwykle interesujący, wprost fascynujący dział fizyki. Ale jak można żałować, że się poznało wielkiego Uczonego i Matematyka, który zaprojektował i stworzył atom? Jak można żałować spędzenia znacznej części życia na zapoznawaniu z Nim innych? Czy można żałować wejścia w skład ogólnoświatowej rodziny duchowej, złożonej z ludzi oddanych Jehowie? Daleki od robienia sobie jakichkolwiek wyrzutów z tego powodu, czuję to samo, co niegdyś Asaf, który oświadczył: „Dobrze mi jest przybliżyć się do Boga. Znalazłem schronienie u Pana wszechwładnego, Jehowy, aby obwieszczać wszystkie twe dzieła” (Ps. 73:28, NW).