BIBLIOTEKA INTERNETOWA Strażnicy
BIBLIOTEKA INTERNETOWA
Strażnicy
polski
  • BIBLIA
  • PUBLIKACJE
  • ZEBRANIA
  • g97 22.12 ss. 19-24
  • „Klient ma zawsze rację”

Brak nagrań wideo wybranego fragmentu tekstu.

Niestety, nie udało się uruchomić tego pliku wideo.

  • „Klient ma zawsze rację”
  • Przebudźcie się! — 1997
  • Śródtytuły
  • Podobne artykuły
  • Życie w ubóstwie
  • Smutne dzieciństwo
  • Małżeństwo zmienia moje życie
  • Poważne trudności mimo bogactwa
  • Odpowiedź na modlitwy
  • Uświadamiam sobie, czym jest prawdziwe szczęście
  • Wierny aż do śmierci
  • Wyznaczanie sobie celów duchowych
  • Wdzięczna, że mogłam wysłuchać
  • Kiedyś biedny, teraz bogaty
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy (wydanie do studium) — 2018
  • Zbliżenie się do Boga pomogło mi przetrwać
    Przebudźcie się! — 1993
  • Trudy i radości wychowywania ośmiorga dzieci na chwalców Jehowy
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 2006
  • Chciałem być najlepszym — czy trud się opłacił?
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1977
Zobacz więcej
Przebudźcie się! — 1997
g97 22.12 ss. 19-24

„Klient ma zawsze rację”

OPOWIADA WEI TUNG CHIN

Mąż ostrzegał mnie, żebym nic nie miała do czynienia „z tymi ludźmi od religii, którzy chodzą po domach”. Dlatego gdy w progu mieszkania pojawiali się Świadkowie Jehowy, oznajmiałam im, że nas to nie interesuje. Ale mąż mawiał też: „Klient ma zawsze rację”, kiedy więc pewna pani będąca Świadkiem Jehowy wstąpiła do naszej restauracji „Czerwony Smok” i chciała ze mną porozmawiać na temat swej religii, pomyślałam, że muszę jej wysłuchać.

MÓJ mąż, Tong Y., był właścicielem chińskiej restauracji „Czerwony Smok” w Clevelandzie w stanie Ohio, przy Saint Clair Avenue. To właśnie tutaj, gdy zostałam jego żoną, nauczył mnie dewizy: „Klient ma zawsze rację”.

Tong, czyli T. Y., przybył do Stanów, by studiować na Uniwersytecie Nowojorskim. Po uzyskaniu dyplomu w 1927 roku podjął pracę w restauracji przy Times Square w Nowym Jorku. Zauważył, że ludzie jadają w kącikach barowych wydzielonych w sklepach, gdzie posiłki przyrządzano w nader skromnych warunkach. Dlatego wpadł na pomysł serwowania mięsa duszonego w jarzynach, czyli chow mein.

Wkrótce mała restauracyjka, którą prowadził w Greenwich Village, przynosiła spory dochód. W roku 1932 przeniósł swą działalność do Clevelandu, gdzie otworzył lokal na 200 miejsc pod nazwą „Czerwony Smok”. We wrześniu 1932 roku miejscowa gazeta donosiła: „Tong Y. Chin, który wcześniej dogadzał milionom podniebień na wschodzie kraju, ruszył na podbój regionu Wielkich Jezior: przeniósł do Clevelandu swój lokal — pierwszy w środkowej części USA zakład serwujący chow mein przyrządzane na bieżąco. W ciągu pięciu lat jego restauracja osiągnęła obroty wynoszące milion dolarów rocznie”.

Zanim opowiem, jak poznałam Tonga, chciałabym wspomnieć o swoim dzieciństwie i młodości, spędzonych w Chinach, ponieważ okres ten wywarł trwały wpływ na moje życie.

Życie w ubóstwie

W najwcześniejszych wspomnieniach widzę wioskę położoną w głębi Chin i mamę, która ją opuszcza w poszukiwaniu żywności. Rodzice byli tak biedni, że kilkoro dzieci musieli oddać do adopcji. Pewnego razu, kiedy miałam może dwa, a może trzy latka, ojciec wrócił do domu z jakimś szczególnym wyrazem w oczach. Czułam, że się to źle skończy.

Wkrótce mama wzięła mnie za rękę i poprowadziła wąską, błotnistą ścieżką pomiędzy polami ryżowymi zalanymi wodą — trzeba było uważać, by się nie zamoczyć. Zatrzymałyśmy się przy pewnym domu, gdzie mama przez chwilę rozmawiała z uśmiechniętą dziewczynką, a potem przy innym, w którym zastałyśmy smutną dziewczynkę. Nie przypominam sobie, żebym je kiedykolwiek wcześniej widziała. Były to moje starsze siostry. Kiedy się ze mną żegnały, zrozumiałam, że się już nigdy nie zobaczymy.

Po drodze mama cały czas opowiadała o sobie, ojcu oraz o moich braciach i siostrach. Ciągle jeszcze mam w pamięci jej dobre, smutne oczy. Kiedy znalazłyśmy się na miejscu, zauważyłam, że coś jest nie w porządku. Ponury budynek miał stać się moim nowym domem. Nie chciałam się położyć spać, ale mama i przybrani rodzice zmusili mnie do tego. Gdy się obudziłam, mamy już nie było. Nie widziałam jej już nigdy więcej.

Smutne dzieciństwo

Chociaż jedzenia miałam teraz pod dostatkiem, brakowało mi miłości, więc wciąż zbierało mi się na płacz. Codziennie budziłam się we łzach. Tęskniłam za mamą i starszym bratem, który został w domu. Często myślałam o samobójstwie. W wieku szkolnym marzyłam o rozpoczęciu nauki, ale przybrani rodzice woleli, żebym pomagała w prowadzeniu domu.

Miałam dziewięć lat, gdy przeprowadziliśmy się do odległego Szanghaju. Dowiedziałam się wówczas, że jestem już na tyle duża, żeby robić zakupy i gotować. Doszło mi zatem obowiązków. Codziennie od przybranych rodziców dostawałam pieniądze, aby zakupić żywność na trzy posiłki. W drodze na rynek spotykałam głodnych żebraków i było mi ich żal, więc dawałam im jedną lub dwie monety, ponieważ pieniędzy i tak mi wystarczało.

Bardzo chciałam chodzić do szkoły i zdobywać wiedzę. Przybrani rodzice obiecali, że za sześć miesięcy zapiszą mnie do szkoły. Kiedy minął ten termin, oświadczyli, że zrobią to za następne pół roku. W końcu zrozumiałam, że nigdy nie rozpocznę nauki. Bardzo mnie to bolało. Zaczęłam nienawidzić moich opiekunów. Często zamykałam się w łazience, żeby się modlić. Chociaż wierzyliśmy w wielu bogów, jakimś sposobem wyczuwałam, że istnieje Bóg najwyższy, potężniejszy od wszystkich innych. Jego więc pytałam: „Dlaczego jest tyle bólu i cierpień?” Tak modliłam się długie lata.

Małżeństwo zmienia moje życie

W tamtych czasach w Chinach często swatano małżeństwa. Jeden z uniwersyteckich kolegów Tonga po powrocie do Chin napisał do niego: „Jesteś już po trzydziestce, a wciąż nieżonaty”. Dalej wspomniał o mnie, dodając: „Ma 18 lat, uroczą buzię i takie samo usposobienie. (...) Na Twoim miejscu, Tong Y. Chin, poważnie bym się nad tym zastanowił”. Do listu dołączył moje zdjęcie.

Tong napisał do moich przybranych rodziców: „Widziałem fotografię Państwa czcigodnej córki. Gdybyśmy się spotkali i odkryli, że w naszych sercach rozkwitła miłość, pragnąłbym ją poślubić”. Tong przybył do Szanghaju i tak się poznaliśmy. Co prawda obawiałam się, że dzieli nas zbyt duża różnica wieku, ale małżeństwo było szansą opuszczenia domu. Dlatego w 1935 roku wzięliśmy ślub i zaraz potem wsiedliśmy na statek płynący do Ameryki. W ten sposób znalazłam się w Clevelandzie.

Poważne trudności mimo bogactwa

Na początku mieliśmy z mężem trudności językowe. On mówił dialektem kantońskim, a ja szanghajskim. To tak, jakbyśmy mówili dwoma różnymi językami. Ponadto musiałam nauczyć się angielskiego i poznać nowe zwyczaje. A na czym polegała moja praca? Miałam uprzejmie i z wdziękiem opiekować się gośćmi lokalu, stale dbając o to, by byli zadowoleni. Musiałam pamiętać o dewizie: „Klient zawsze ma rację”.

Wraz z mężem ciężko pracowałam po 16 godzin na dobę albo i dłużej, nawet będąc w ciąży, co zdarzało się dość często. Pierwsza córka, Gloria, przyszła na świat w 1936 roku. Potem w ciągu dziewięciu lat urodziłam jeszcze sześcioro dzieci — trzech synów i trzy córki, z których jedna zmarła, mając zaledwie rok.

Tymczasem Tong został właścicielem wielu restauracji i klubów nocnych. W jego lokalach zaczynały karierę takie późniejsze sławy, jak Keye Luke, Jack Soo i Kaye Ballard. Podawane przez nas potrawy chińskiej kuchni były szeroko znane i cieszyły się dużym popytem.

W połowie lat trzydziestych Tong zasłynął jako król chow mein, ponadto prezesował Zrzeszeniu Kupców Chińskich i wygłaszał prelekcje o Chinach. Brałam udział w niezliczonych akcjach charytatywnych i społecznych oraz uczestniczyłam w imprezach towarzyskich. Wystąpienia publiczne i maszerowanie w różnych pochodach stało się częścią mojego życia. Nasze zdjęcia i nazwiska wciąż pojawiały się na łamach clevelandzkiej prasy; wydawało się, że dziennikarzy interesuje wszystko, co robimy i mówimy — od transakcji handlowych po wyjazdy na urlop, a nawet — mój numer butów!

W roku 1941, po zbombardowaniu przez japońskie lotnictwo Pearl Harbor, USA wypowiedziały wojnę Japonii. Pochodziliśmy ze Wschodu, więc ludzie byli do nas uprzedzeni. Jeszcze przed wojną, kiedy w eleganckiej dzielnicy budowaliśmy sobie duży dom, dostawaliśmy listy, w których grożono nam śmiercią. Niemniej dom został wykończony i w nim wychowywały się nasze dzieci.

Miałam zatem duży, ładny dom, szanowanego męża, rodzinę, ponadto eleganckie stroje i biżuterię. Ale szczęście wciąż było nieuchwytne. Dlaczego? Między innymi dlatego, że za mało czasu poświęcaliśmy na życie rodzinne. Chociaż udawało mi się wstawać dość wcześnie, żeby wyprawić dzieci do szkoły, jednak wieczorem, gdy kładły się spać, zazwyczaj ja i mąż byliśmy jeszcze zajęci. W ciągu dnia opiekowała się nimi gosposia.

Wyznawaliśmy buddyzm, lecz na próżno u bóstw mojej religii szukałam ukojenia. Tong często obchodził dom w asyście najstarszego syna, zapalając świece i kładąc żywność przed figurami bogów, żeby ci się pożywili. Oni jednak nigdy nic nie jedli, za to częstowały się tym później dzieci.

Wskutek wyczerpania i poczucia beznadziejności znalazłam się w takim stanie, że wydawało mi się, iż rodzinie lżej będzie beze mnie. Zupełnie się załamałam i próbowałam popełnić samobójstwo. Na szczęście zabrano mnie do szpitala i odratowano.

Odpowiedź na modlitwy

Jakiś czas później, w roku 1950, do restauracji przyszło pewne małżeństwo. Pani miała piękne, siwe włosy. Przywitałam gości i usadowiłam wygodnie, a tymczasem pani zaczęła ze mną rozmawiać o Bogu. Nie interesował mnie ten temat. Świadkowie Jehowy zachodzili do domu i próbowali rozmawiać ze mną, ale zawsze szorstko ich odprawiałam. Ale cóż, w restauracji sprawa wyglądała inaczej: „Klient ma zawsze rację!”

Pani — Helen Winters — zapytała, czy wierzę w Biblię. „W jaką Biblię?” — odparowałam. „Jest ich tak wiele!” Za każdym razem, kiedy przychodziła, mówiłam sobie w duchu: znów będzie mi zawracać głowę! Ale ona była uprzejma i wytrwała. A to, co opowiadała o ziemskim raju bez bólu i cierpień, rzeczywiście do mnie przemawiało (2 Piotra 3:13; Objawienie 21:3, 4).

W czasie jednej z wizyt wręczyła mi zaproszenie na zebrania odbywające się w Sali Królestwa i zainteresowała mnie notatką na odwrocie, dotyczącą błogosławieństw Królestwa Bożego. Pamiętam, że patrząc na te słowa, pomyślałam sobie: gdyby to mogło być prawdą! Helen zaproponowała, iż będzie ze mną w domu studiować Biblię, i w końcu się zgodziłam.

Co tydzień zasiadaliśmy przy stole, żeby się razem uczyć — Helen i ja z sześciorgiem dzieci, w wieku od 5 do 14 lat. Często było mi jej żal, bo dzieci nie umiały się skupić. W roku 1951 zaczęliśmy chodzić na zebrania do Sali Królestwa. Wkrótce zrozumiałam, że to, czego się uczę, jest odpowiedzią na moje modlitwy. Dlatego obiecałam sobie, iż dobrze opanuję czytanie po angielsku, co nie było dla mnie łatwe.

Uświadamiam sobie, czym jest prawdziwe szczęście

Zaczęłam robić szybkie postępy w poznawaniu Biblii i postanowiłam oddać swe życie Bogu Jehowie. Dnia 13 października 1951 roku na dużym zgromadzeniu w Waszyngtonie zostałam ochrzczona z dwojgiem najstarszych dzieci, Glorią i Tomem. Życie po raz pierwszy nabrało dla mnie sensu. Był to początek moich najszczęśliwszych lat.

Dotąd zawsze usługiwałam innym ludziom, ale teraz postanowiłam przede wszystkim służyć Stwórcy! Zaczęłam dzielić się orędziem Królestwa ze wszystkimi, którzy chcieli słuchać. Starałam się też uświadomić dzieciom konieczność uczęszczania na zebrania chrześcijańskie i zapoznawania drugich z cudownymi prawdami Słowa Bożego.

Od roku 1953 w moim domu zaczęło się odbywać zborowe studium książki. I odbywa się tutaj do dziś, już blisko 45 lat. Przez cały ten czas stanowiło ono ogromną pomoc duchową dla naszej rodziny.

Pogodzenie aktywnej służby chrześcijańskiej z prowadzeniem restauracji nie było łatwe. Niemniej wysilałam się, by z wieloma zainteresowanymi studiować Pismo Święte. Niektórzy z nich uznali prawdziwość nauk biblijnych, a później zostali pionierami, czyli głosicielami pełnoczasowymi. Również czworo moich młodszych dzieci oddało swe życie Jehowie i w latach pięćdziesiątych przyjęło chrzest. Tong nie interesował się Biblią, ale zawoził nas na zebrania i z powrotem. Postanowiliśmy nie wygłaszać mu kazań, lecz w drodze do domu omawiać między sobą to, co się nam na zebraniu szczególnie spodobało.

W tym czasie Tong dużo jeździł za interesami po całych Stanach. Zatelefonowałam do Biura Głównego Towarzystwa Strażnica w Nowym Jorku i opisałam swoją sytuację rodzinną. Ówczesny sekretarz-skarbnik Towarzystwa Grant Suiter zaprosił nas, abyśmy będąc w Nowym Jorku, zwiedzili Biuro Główne. Na Tongu wycieczka ta zrobiła duże wrażenie — podziwiał zwłaszcza czystość kuchni, która wówczas żywiła 500 osób.

W czasie tej wizyty poznaliśmy Russella Kurzena. Później Tong otrzymał od niego pocztą Biblię i sięgał po nią co wieczór, aż przeczytał całą. A w roku 1958 na międzynarodowym zgromadzeniu Świadków Jehowy w Nowym Jorku mój mąż został ochrzczony! Miłą niespodziankę sprawiło nam to, że nasz najstarszy syn, który wtedy usługiwał w Biurze Głównym Towarzystwa Strażnica, wziął udział w jednym z punktów programu.

Wierny aż do śmierci

Często wyruszałam z Tongiem głosić ewangelię od drzwi do drzwi. Kiedy wzrok mu się pogorszył, zaczęliśmy regularnie rozpowszechniać czasopisma na ulicach. W gazecie The Cleveland Press ukazał się artykuł zatytułowany „Nawrócenie w restauracji Czerwony Smok”, a zamieszczone obok zdjęcie przedstawiało nas, gdy proponujemy przechodniowi Strażnicę i Przebudźcie się! Wyjaśniono tam, jak zostaliśmy Świadkami. Nawiasem mówiąc, nazwę lokalu zmieniliśmy później na „U Chinów”.

W ciągu lat razem z mężem gościliśmy w swej restauracji sporo chrześcijańskich braci i sióstr z całego świata. Dobrze zapamiętaliśmy zachętę brata Freda Franza, ówczesnego prezesa Towarzystwa Biblijnego i Traktatowego — Strażnica. Będąc naszym gościem, radził nam: „Bądźcie wierni i trzymajcie się organizacji Jehowy”.

Na początku lat siedemdziesiątych mąż przeszedł kilka udarów mózgu, a 20 sierpnia 1975 roku zmarł. Miejscowa gazeta zamieściła obszerne wspomnienie pośmiertne wraz ze zdjęciem Tonga, proponującego Strażnicę podczas służby kaznodziejskiej. Ostatni okres naszego małżeństwa był najszczęśliwszy. W kwietniu 1995 roku nasza restauracja, po przeszło 60 latach działalności, na zawsze zamknęła swe podwoje. Dla niektórych znamionowało to koniec pewnej epoki.

Wyznaczanie sobie celów duchowych

Przez pewien czas uważaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli synowie przejmą po nas prowadzenie restauracji. Później jednak zmieniliśmy plany: zapragnęliśmy, żeby wstąpili w ślady Jezusa i zostali pełnoczasowymi głosicielami ewangelii. Rozmawialiśmy po kolei z dziećmi, czy nie chciałyby pełnić służby pionierskiej w Hongkongu i pomagać Chińczykom w zdobywaniu wiedzy biblijnej. Obiecaliśmy im wsparcie materialne, jeśli się na to zdecydują. Chociaż żadne z nich nie mówiło biegle po chińsku, Winifred, Victoria i Richard postanowili udać się do Hongkongu.

Nasza córka Winifred pełniła tam służbę pionierską ponad 34 lata! Victoria wyszła za Marcusa Guma i po pewnym czasie wróciła z nim do USA. Wychowali troje dzieci: Stephanie i Seraiah są dziś pionierkami w Clevelandzie, a Symeon ze swą żoną Morfydd pracuje na Farmach Strażnicy w Wallkill w stanie Nowy Jork. Victoria i Marcus mieszkają teraz blisko mnie i są mi podporą. Zięć jest nadzorcą przewodniczącym w zborze Coventry w Clevelandzie.

Najstarsza córka, Gloria, w 1955 roku zachorowała na heinemedinę i odtąd jest przykuta do wózka inwalidzkiego. Wraz z mężem, Benem, mieszka w Escondido w Kalifornii i regularnie uczestniczy w głoszeniu dobrej nowiny. Tom od 22 lat jest pełnoczasowym głosicielem. Razem z żoną, Esther, pracuje obecnie w Centrum Szkoleniowym Towarzystwa Strażnica w Patterson w stanie Nowy Jork. Richard i jego żona, Amy, wrócili z Hongkongu, by pomóc pielęgnować Tonga w ostatnim okresie jego życia. Teraz i oni usługują w Patterson. Nasz najmłodszy syn, Walden, ponad 30 lat spędził w służbie pełnoczasowej. Od 22 lat usługuje amerykańskim zborom w charakterze nadzorcy obwodu bądź okręgu, w czym towarzyszy mu żona, Mary Lou.

Ale z dziećmi bywały też kłopoty. Jeden z synów jako nastolatek uciekł z domu i przez trzy miesiące nie dawał znaku życia. Drugi przez pewien czas tak się zaangażował w sport, że opuszczał cotygodniowe rodzinne studium Biblii, by brać udział w zawodach. Zaproponowano mu nawet kilka uniwersyteckich stypendiów sportowych. Kiedy zamiast skorzystać z tych ofert, rozpoczął pełnoczasową służbę pionierską, poczułam się tak, jakby ktoś zdjął mi z ramion olbrzymi ciężar.

Wdzięczna, że mogłam wysłuchać

Moje dzieci rozjechały się po całym świecie, ale świadomość, że wiernie służą Jehowie, dodaje mi otuchy. Mam teraz 81 lat, cierpię na zapalenie stawów i inne dolegliwości, toteż nie mogę już zdziałać tyle, co kiedyś; wciąż jednak pałam tą samą gorliwością w wielbieniu Jehowy. Staram się być samodzielna, żeby żadne z dzieci nie musiało mnie pielęgnować i przez to rezygnować ze służby pełnoczasowej.

Z utęsknieniem wyczekuję czasów, kiedy w pełni urzeczywistni się zamierzenie Boże i znów zobaczę swoich najbliższych, a wśród nich męża, rodzonego ojca i matkę oraz Helen Winters, która z nami studiowała Biblię (Jana 5:28, 29; Dzieje 24:15). Jak to dobrze, że przed 46 laty wysłuchałam sympatycznej, siwej pani! Rzeczywiście, ta klientka miała rację.

[Ilustracja na stronie 21]

W dniu naszego ślubu

[Ilustracja na stronie 23]

Nasza rodzina w 1961 roku. Od lewej: Victoria, Wei, Richard, Walden, Tom, Tong, Winifred; z przodu Gloria

[Ilustracja na stronie 24]

Wei Chin dzisiaj

    Publikacje w języku polskim (1960-2026)
    Wyloguj
    Zaloguj
    • polski
    • Udostępnij
    • Ustawienia
    • Copyright © 2025 Watch Tower Bible and Tract Society of Pennsylvania
    • Warunki użytkowania
    • Polityka prywatności
    • Ustawienia prywatności
    • JW.ORG
    • Zaloguj
    Udostępnij