W obronie prawdy i ludu Bożego
Opowiada Victor V. Blackwell
PONAD czterdzieści lat już walczę w obronie prawdy Bożej, chociaż początkowo nie byłem jeszcze wciągnięty na listę adwokatów. Na przykład w roku 1939, przed wydaniem mi zezwolenia na występowanie przed sądami stanu Luizjana, stawiłem się przed sędzią grodzkim w mieście Alexandria (stan Luizjana), aby postarać się u niego o zwolnienie czterech świadków Jehowy, wtrąconych do więzienia za głoszenie dobrej nowiny. Kiedy oświadczyłem temu sędziemu, iż chciałbym złożyć kaucję za czterech zatrzymanych świadków, wpadł we wściekłość, wyciągnął z biurka pistolet i celując we mnie krzyknął:
„Wynoś się pan stąd, co prędzej, uciekaj pan z Alexandrii! Jeżeli pan jeszcze raz się tu kiedyś pokaże, zastrzelę. Żaden świadek Jehowy ani żaden ich przedstawiciel nie przyjdzie więcej do naszego miasta i nie będzie nic mówił przeciwko świętemu Kościołowi katolickiemu. W tej chwili zniknąć mi z oczu!”
Właśnie tym przeżyciem i jego bezpośrednimi konsekwencjami rozpocząłem karierę prawnika walczącego w obronie dobrej nowiny. Zainteresowanie sprawą obrony prawdy Bożej sięga jednak u mnie dalej wstecz, aż do czasów dzieciństwa. Był rok 1908, kiedy prawda Boża dotarła do naszego domu w Luizjanie; kończyłem wówczas akurat pierwszy rok życia. Ktoś przesłał memu ojcu pocztą pewną liczbę traktatów biblijnych wydanych przez Towarzystwo Strażnica. „Treść tego, co przeczytałem” — powiedział później ojciec — „rozbudziła mój umysł i serce”.
Zaledwie wyrosłem z „powijaków”, gdy zacząłem uczyć się czytania z pomocą klocków literowych; nieustannie nagabywałem matkę: „A co to znaczy?” „A przeczytaj mi to!” Ojciec również czytywał mi czasem, szczególnie Biblię i literaturę Towarzystwa, tłumacząc mi ją w prosty sposób. Wspaniałe te prawdy zakorzeniły się we mnie od najmłodszych lat. Na długo przed maturą miałem już przerobione wszystkie tomy „Wykładów Pisma świętego” i całą Biblię; czytałem zresztą wszystko, co z tego zakresu dostało mi się do rąk. Dzięki temu wzrastało moje zrozumienie Biblii.
OBRONA PRAWDY BOŻEJ W SZKOLE I NA STUDIACH
Od najdawniejszych lat przy każdej nadarzającej się sposobności stawałem w obronie prawdy Bożej przed kolegami szkolnymi i wykładowcami. Okazji takich było sporo, gdyż koledzy i na równi z nimi nauczyciele mawiali do mnie: „Twój ojciec głosi, że nie ma piekła!” Było to pomyślane jako szyderstwo, zresztą z poduszczenia duchownych nominalnego chrześcijaństwa.
W naszej parafii ksiądz mówił ludziom, że piekło jest tysiąc razy dziesięć tysięcy gorętsze od zwykłego ognia. Miałem więc wiele sposobności do obrony prawdy biblijnej, wyjaśniając, czym właściwie jest „piekło”, mianowicie: wspólnym grobem ludzkości.
Byłem na pierwszym roku studiów, gdy profesor biologii rozdał kartki papieru i poprosił, żeby każdy ze studentów napisał, czy wierzy w biblijne doniesienie o stwarzaniu, czy w ewolucję. Większość spośród 150 studentów opowiedziała się po stronie wiary w sprawozdanie biblijne. Pod koniec kursu profesor ponownie rozdał kartki i poprosił o odpowiedź na to samo pytanie. Tym razem wyniki były wręcz odwrotne: tylko mała liczba osób, może z tuzin, trzymała się nadal wiary w Biblię. Reszta padła ofiarą ewolucji. Profesor wydawał się bardzo zadowolony z tego, że u większości swoich studentów obalił wiarę. Taka to atmosfera panowała na wyższych uczelniach już w latach dwudziestych naszego wieku.
Dla poparcia prawdy Bożej spytałem pewnego dnia profesora w trakcie wykładu na temat ewolucji: „Panie profesorze, skąd wziął się ten słynny jednokomórkowiec? Kto go stworzył? I czemu należy przypisać nieskończoną różnorodność form życia?” Profesor jednak nie był w stanie na to odpowiedzieć, poprzestał na zruganiu mnie.
Pewnego wieczora w czasie dyskusji z dużą grupą studentów zdemaskowałem fałsz takich doktryn, jak: wrodzona nieśmiertelność duszy ludzkiej, wieczny ogień piekielny i Bóg w trójcy. Jeden ze studentów zaproponował, że zatelefonuje po swego pastora; na pewno przyjdzie i mnie „wykończy”. Odpowiedziałem mu, że duchowny nie przyjdzie. Zadzwonił mimo wszystko, lecz kaznodzieja uchylił się od przybycia. Mówiłem im więc dalej na temat Biblii, a oni słuchali z tym większym respektem.
DZIELENIE SIĘ PRAWDĄ BOŻĄ W SZERSZYM ZAKRESIE
Po ukończeniu studiów w maju roku 1929 objąłem posadę nauczyciela w szkole średniej w Covington (stan Luizjana). Przy każdej okazji dawałem tam świadectwo uczniom i nauczycielom.
Ponieważ jednak chciałem służyć Bogu w jeszcze szerszym zakresie, w 1932 roku zrezygnowałem ze stanowiska nauczyciela i wstąpiłem do pełnoczasowej służby pionierskiej pod kierunkiem Towarzystwa Strażnica. Przed opuszczeniem dotychczasowego miejsca pracy na prośbę kolegów przemówiłem do wszystkich nauczycieli i każdemu z nich zostawiłem coś z literatury biblijnej.
Dnia 1 kwietnia roku 1932 poddałem się zanurzeniu w wodzie dla usymbolizowania swego oddania Jehowie. Ochrzcił mnie mój ojciec w czystych wodach strumienia przepływającego nieopodal naszego domu. W tym samym miesiącu wraz z innym świadkiem Jehowy wyruszyłem do miejscowości Minde (w stanie Luizjana); to tam znajdował się pierwszy teren przydzielony mi do pracy w charakterze pełnoczasowego kaznodziei Słowa Bożego. Wciąż jeszcze trwał wielki kryzys gospodarczy i ludziom brakowało pieniędzy. Często zostawialiśmy chętnym literaturę do czytania, wymieniając Biblie i książki na kury, kaczki, gęsi i jajka, zboże i inne rodzaje żywności.
Zdarzyło się, że byliśmy już w wielkiej potrzebie, a wtedy jedna z naszych sióstr chrześcijańskich, która owdowiała i miała trochę pieniędzy po mężu, zaprosiła mnie z drugim pionierem do swego domu i wręczyła każdemu z nas po 600 dolarów! Prawie dla każdego była to w owych czasach masa pieniędzy; dla pioniera była to po prostu fortuna! Za tę sumę zdołaliśmy wyremontować nasze samochody, kupić nową odzież i żywność oraz zaspokoić inne potrzeby.
Później pojechałem wraz z grupą pionierów na tereny leżące w delcie rzeki Missisipi. W listopadzie 1933 roku poślubiłem tam jedną siostrę, która również była pionierką. Wspólnie przemierzyliśmy pokaźne połacie, wszędzie rozpowszechniając duże ilości literatury biblijnej. Ponieważ traktat biblijny dał podstawę poznania prawdy przez mego ojca, matkę i przeze mnie samego, podczas pełnienia służby kaznodziejskiej zawsze dążyłem i dążę do tego, żeby pozostawić chociaż traktat lub broszurę w każdych drzwiach, gdzie nikogo nie ma w domu, a także u osób, które słuchają świadectwa, lecz nie nabywają sobie innej literatury.
Napotykaliśmy między innymi wielkie plantacje bawełny. Niektórzy właściciele lub kierownicy nie chcieli jednak, by ktoś rozmawiał z ich robotnikami. Czasami grozili, że nas pobiją lub wręcz zabiją, jeśli będziemy odwiedzać ich robotników. Pewnego dnia jechałem samochodem z innym pionierem zakurzoną drogą wzdłuż plantacji. Zobaczyliśmy, że z dużą szybkością dopędza nas jakiś inny samochód. Pomyśleliśmy, że to z zarządu którejś plantacji, więc przyspieszyliśmy z zamiarem dostania się jak najprędzej na główną szosę. Jechaliśmy tak szybko, że prawie już udało się nam zgubić ścigający nas wóz w tumanie pyłu.
Tymczasem tamten nie przestawał nas gonić, a gdy wreszcie nas wyprzedził, kierowca pokiwał ręką na znak, żebyśmy się zatrzymali. Stanęliśmy, aby się przekonać, co miał na celu ten „wielki wyścig samochodowy”. „Ludzie, przecież pominęliście mój dom” — wyjaśnił nasz prześladowca. „Pomyślałem sobie, że nie ma innej rady na dostanie od was czegoś do czytania, jak dogonić was!” My z kolei też daliśmy swoje wyjaśnienie i następnie pozostawiliśmy mu pokaźną ilość literatury biblijnej.
W roku 1939 żona odeszła ode mnie. Pomimo moich usilnych próśb, by powróciła i nadal służyła Jehowie, postarała się o rozwód i poszła za człowiekiem mocno uwikłanym w sprawy tego złego świata. Sam nadal służyłem Jehowie. Nim minął rok od chwili opuszczenia mnie przez pierwszą żonę, gdy pełniłem służbę polową w mieście Mandeville (stan Luizjana), napotkałem miłą panią, która z czasem stała się moją chrześcijańską małżonką.
DYSKUSJE Z DUCHOWNYMI
Latem roku 1932 w Cottonvalley (stan Luizjana) jeden z duchownych wezwał mnie do publicznej dyskusji. Zawsze gorliwy w obronie prawdy Bożej, podjąłem to wyzwanie i ponadto zamówiłem wydrukowanie większej ilości ulotek zapowiadających dyskusję oraz miejsce jej przeprowadzenia, mianowicie lokalny teatr. Kiedy wydawca się dowiedział, że to ja zamierzam dyskutować z pastorem, nie chciał ode mnie przyjąć opłaty za druk. Pobliski teren został formalnie zasypany ulotkami. Duchowny na wiadomość o tym nie posiadał się z wściekłości.
Nadszedł wieczór, w którym miała odbyć się dyskusja, lecz pastor gdzieś się zapodział. Pokazali się za to jego przedstawiciele — dwaj rośli mężczyźni wyszli zza kulis, aby mnie „wziąć w obroty”. Właściciel teatru ostrzegł ich jednak, żeby opuścili scenę, bo inaczej każe ich aresztować. W końcu zjawił się i kaznodzieja. Blady jak trup, odmówił wejścia na scenę. Według poprzednio uzgodnionego planu duchowny miał bronić twierdzeń: (1) że człowiek posiada duszę nieśmiertelną, (2) że piekło jest miejscem świadomych i wiecznych mąk, (3) że przywódcy religijni chrześcijaństwa reprezentują Boga i Chrystusa. Ponieważ pastor odmówił wypowiedzenia się w tych sprawach, przewodniczący dyskusji poprosił z kolei mnie o zabranie głosu.
Najpierw przedłożyłem krótko, czego naucza kler, a następnie z Biblią w ręce zdemaskowałem fałsz kryjący się w tych naukach. Pastor tymczasem był w wielkim zakłopotaniu; gryzł paznokcie, targał się za włosy i przemierzał niecierpliwie tam i z powrotem przejście pod ścianą sali. Po upływie godziny duchowny wszedł na scenę. Zmówił długą, świętoszkowatą modlitwę, a potem zawołał pewnego mężczyznę, który wniósł na scenę duży worek. Chwyciwszy worek, pastor wyrzucił jego zawartość. Była to pokaźna ilość literatury biblijnej, którą pozostawiliśmy u miejscowych ludzi. Następnie zaczął ją deptać, wrzeszcząc przy tym jak oszalały. W końcu zawołał grobowym głosem: „Opuszczam to miejsce!” Sporo ludzi pozostało w teatrze, co dało okazję do udzielenia odpowiedzi na ich liczne pytania biblijne.
Podobnie w roku 1940 w pobliżu wspomnianego już miasta Covington zaprosił mnie na dyskusję kaznodzieja zielonoświątkowców. Duchowny ten jednak sprowadził innego wysoko kształconego, młodego kaznodzieję. Kiedy przedstawiono mnie temu ostatniemu, powiedział dość pyszałkowato: „Uważam, że jest pan człowiekiem inteligentnym i wykształconym. Kiedy z panem skończę, sam pan ujrzy się tak ujętym w kleszcze, że nie będzie pan wiedział, jak z tego wybrnąć.”
Sprawa tymczasem wzięła inny obrót i nie ja, lecz on ujrzał siebie w kleszczach. Podobnie jak tamten duchowny w Cottonvalley, nie chciał mówić pierwszy, choć tak poprzednio uzgodniono. Kiedy zakończyłem swe godzinne przemówienie w obronie prawdy Bożej, nie był w stanie powiedzieć czegokolwiek, „pogrążony w mękach” niczym bogacz z przypowieści Jezusa (Łuk. 16:23, 24). Podniósł się w końcu miejscowy kaznodzieja, pokrzyczał na słuchaczy, ale nie wysilił się na tyle, by jakoś odpowiedzieć na wysunięte przeze mnie punkty, a potem usiadł. Na dyskusji tej było obecnych ponad tysiąc osób. Po dzień dzisiejszy słychać jej odgłosy, gdy się na tym terenie rozmawia z ludźmi.
PRAWNA OBRONA DOBREJ NOWINY
W październiku roku 1939, pełniąc służbę pionierską w miejscowości Andaluzja (stan Alabama), otrzymałem z Towarzystwa telegram mniej więcej takiej treści: „Jedź zaraz do Alexandrii w Luizjanie. Czwórka pionierów uwięziona. Miejscowi bracia nie zdołali wywalczyć uwolnienia. Uczyń dla nich, co tylko możesz.”
Natychmiast wsiadłem w samochód i puściłem się w drogę. Przedstawiciele świadków Jehowy obeszli już prawie wszystkich adwokatów w Alexandrii, ale żaden z nich nie chciał zająć się tą sprawą. Udali się także do jednego z czołowych prawników stanu Luizjana, lecz i on odmówił pomocy. Zapytany, czy podjąłby się obrony tych ludzi, gdyby byli oskarżeni o gwałt, rabunek bądź morderstwo, odpowiedział, że owszem. Uchylił się jednak od prowadzenia sprawy na rzecz chrześcijańskich świadków Jehowy.
Nie byłem jeszcze zaliczony do palestry stanu Luizjana, toteż nie mogłem zdziałać tyle, ile rad bym uczynił. Przede wszystkim wpadło mi do głowy, żeby przez złożenie kaucji doprowadzić do uwolnienia zatrzymanych świadków. Poszedłem więc do sędziego grodzkiego, niejakiego Gus A. Voltza, który właśnie sięgnął po rewolwer i kazał mi opuścić gabinet, o czym wspomniałem na wstępie. W tej sytuacji udałem się do prokuratora okręgowego, który wprawdzie wyraził ubolewanie z powodu uwięzienia świadków, powiedział jednak, że w tej sprawie nic nie jest w stanie mi dopomóc. Wyjaśnił tonem poufnym, że przeciw świadkom Jehowy wszczęta jest nagonka, a zatem jeśli cenię swoją opinię prawnika (nie spytał mnie zresztą, czy jestem adwokatem), to radzi mi czym prędzej opuścić miasto. Mimo to pozostałem na miejscu, ponieważ moi chrześcijańscy bracia już od kilku tygodni przebywali w areszcie, a w grę wchodziła również cześć imienia Jehowy.
Zatelefonowałem do pewnego adwokata w Nowym Orleanie, mecenasa Hermana L. Midlo, który wkrótce potem przybył do Alexandrii. Wszczęliśmy odpowiednie kroki i doprowadziliśmy do uwolnienia całej czwórki świadków Jehowy. Następnie udaliśmy się z panem Midlo do restauracji na lunch. Przy opuszczaniu lokalu podeszli do nas policjanci. Aresztowano pana Midlo i odprowadzono go do więzienia. Zawiadomiłem o tym prokuratora okręgowego, który zatelefonował do sędziego grodzkiego i wytłumaczył mu, że lepiej będzie wypuścić z aresztu zatrzymanego prawnika. Mecenas Midlo rzeczywiście został zwolniony.
Na początku roku 1942 zostałem wciągnięty na listę adwokatów stanu Luizjana. Uzyskałem tym samym jeszcze lepsze możliwości udzielania pomocy prawnej swym chrześcijańskim braciom.
Aresztowania za głoszenie prawdy biblijnej w Alexandrii nie ustawały. Za każdym razem jeździłem tam i występowałem w sądzie, a wspomniany sędzia powtarzał swoją pogróżkę, że mnie zabije. Niełatwo jednak było mnie zastraszyć. Ponieważ tym aresztowaniom nadano szeroki rozgłos, sala sądowa bywała zawsze przepełniona. Podczas wojny stacjonował w Alexandrii duży garnizon wojskowy, a pewnego razu zauważyłem wśród publiczności szereg żołnierzy z odznaczeniami. Kiedy więc głos miała zabrać obrona, powiedziałem:
„Zauważyłem dzisiaj w gmachu sądu kilku młodych ludzi, którzy brali udział w wojnie. A o co oni walczyli? Powiedziano im, jak również mówi się nam, że walka toczy się w obronie wolności, którą wysoko cenią wszyscy Amerykanie: wolność słowa, prasy i wyznania, przy czym najcenniejszą z tych swobód jest wolność wielbienia Boga zgodnie z nakazami własnego sumienia. Oto jednak widzimy, że w mieście Alexandria pozbawia się obywateli amerykańskich tychże swobód.”
Sędzia wręcz kipiał ze złości, ale żołnierze i inni obecni mieli wielce zadowolone miny.
Szykany ze strony wspomnianego sędziego spotykały świadków Jehowy aż gdzieś do roku 1953. Odbyła się wtedy ostatnia nasza rozprawa. I znów sędzia uznał świadków za winnych. Złożyliśmy odwołanie. Jeden ze świadków, Marion Goudeau, który znał sędziego, poszedł do jego biura po podpis pod skargą apelacyjną. Wówczas to sędzia wyznał mu:
„Panie Goudeau, od trzynastu lat zwalczam świadków Jehowy, ostrzegam ich, grożę im i sadzam do aresztu, lecz bez rezultatu. Wciąż na nowo powracają do Alexandrii. Nie przeżyję już następnej rozprawy z nimi. Dłużej już tego nie wytrzymam.”
Sędzia ten istotnie ‚dłużej nie wytrzymał’ i ‚nie przeżywał już następnej rozprawy’, bo wkrótce potem zmarł.
Po roku 1953 świadkowie Jehowy w Alexandrii raczej już nie napotykali trudności w ogłaszaniu dobrej nowiny. Za to jedną z najbardziej radosnych chwil w mojej służbie kaznodziejskiej przeżywałem latem 1970 roku, kiedy wraz z 9000 innych słuchaczy zasiadłem na stadionie „Rapides Coliseum” w Alexandrii z okazji zgromadzenia okręgowego świadków Jehowy, aby otrzymywać budujące pouczenia biblijne.
LICZNE PRZYWILEJE
Doprawdy wielu błogosławieństw doznałem w ciągu minionych lat. Mam na przykład od szeregu lat przywilej usługiwania zborowi chrześcijańskiemu w charakterze nadzorcy. Służyłem również w głównej siedzibie Towarzystwa w Brooklynie, a później byłem jednym z pierwszych wykładowców w Gilead — Biblijnej Szkole Strażnicy. Razem z żoną oczekiwaliśmy jednak naszego pierwszego dziecka, toteż w roku 1943 powróciłem do służby pionierskiej i działalności prawniczej.
Małżeństwo nasze zostało pobłogosławione trojgiem dzieci, o imionach Dina, Natan i Marta. W roku 1955 Natan, nasz jedyny syn, zmarł w wieku lat 10, porażony przez paraliż dziecięcy. Podjął służenie Jehowie, kiedy miał 5 czy 6 lat; lubił Biblię, uczestniczył w zebraniach zborowych i w służbie polowej. Nigdy nie zapomnę, jak to nieraz w niedzielę rano, gdy mnie wyczerpanemu całotygodniową ciężką pracą nie bardzo chciało się wyjść z łóżka, przychodził do mojej sypialni i potrząsając mnie za ramię mówił: „Wstawaj, tatusiu. Nie daj się staremu Diabłu zatrzymać w łóżku. Musimy przecież wyjść do służby Królestwa”. Zdarzało się więc, że jego dziecięca energia i gorliwość pobudzały mnie do pracy w dziele głoszenia Królestwa. Biblijna nadzieja na zmartwychwstanie cudownie pomogła nam pogodzić się ze stratą.
W latach czterdziestych wytoczono świadkom Jehowy w stanie Luizjana tyle procesów, że stale przemierzałem cały stan z północy na południe i ze wschodu na zachód, starając się o ich uwolnienie za kaucją, a następnie reprezentując ich obronę, gdy sprawy wchodziły na wokandę. Częstokroć byłem w drodze dniem i nocą. Opisy wszystkich tych rozpraw zajęłyby całe tomy, ograniczę się więc do podania tylko jednego przykładu:
Pewnej niedzieli w miejscowości Oakdale (w stanie Luizjana) zatrzymano i osadzono w areszcie 9 świadków Jehowy. Powiadomili mnie o tym telefonicznie, pojechałem tam więc w poniedziałek rano. Najpierw poszedłem do aresztu. Drzwi były pootwierane; jak się potem dowiedziałem, zostawiono je tak w nadziei, że uwięzieni wyjdą, a wówczas zarząd miejski miałby podstawę do oskarżenia ich o ucieczkę z aresztu. Świadkowie Jehowy pozostali jednak na swoich miejscach.
Na rozprawę oskarżyciel wezwał pewną starszą kobietę, by świadczyła na niekorzyść świadków Jehowy. Otrzymała ona książkę od jednego ze świadków, który wstąpił do jej domu. Policja skonfiskowała tę książkę. Kiedy wezwano zajęła na sali sądowej miejsce przeznaczone dla świadków, prokurator pokazał jej książkę i zapytał, skąd ją miała. Przyznała, że dostała ją od jakiegoś świadka Jehowy.
„Ile pani zapłaciła za tę książkę?” — wrzasnął prokurator.
„Ani grosza” — odpowiedziała. „Widzi pan, tłumaczyłam mu, że jestem za biedna na to, by zapłacić, chociaż książka mi się spodobała, no i dał mi ją darmo.”
Prokurator i sędzia oniemieli! Pomimo całkowitego braku dowodów na to, że świadkowie Jehowy bez koncesji sprzedają literaturę, sąd grodzki skazał ich pod tym zarzutem na 30 dni aresztu. Założono apelację i skazani zostali uniewinnieni.
Z czasem w celach obrony świadków Jehowy przed sądami zacząłem jeździć do stanów: Missisipi, Alabama, Tennessee, na Florydę i do Teksasu. Dzisiaj nie ma już chyba stanu, w którym nie uczestniczyłem w rozprawie sądowej przeciw świadkom Jehowy, czy to osobiście, czy też jako doradca prawny.
Zwrócił się do mnie na przykład G.C. Clark, adwokat prowadzący praktykę w stanie Missisipi i zarazem świadek Jehowy. Pojechałem do niego, by udzielić mu pomocy. Kilka naszych sióstr chrześcijańskich pełniących pełnoczasową służbę kaznodziejską aresztowano w Brookhaven, w stanie Missisipi, i potraktowano wręcz skandalicznie. Panowało tam wielkie uprzedzenie do świadków Jehowy i w przekonaniu brata Clarka trudno było się spodziewać obiektywnego procesu. Postanowiliśmy więc tak długo wnosić protesty, aż rozprawa zostanie przerwana. Kiedy tylko oskarżyciel otwierał usta, Clark protestował; wreszcie się zmęczył, dał mi znak, bym przejął jego rolę, i tak też zrobiłem. Nawiasem mówiąc, zgłosiliśmy wtedy do protokółu chyba nie mniej niż pięćdziesiąt protestów. Prokurator wreszcie poskarżył się sędziemu, że wskutek naszych protestów nie jest w stanie kontynuować swego zadania, sędzia jednak zwrócił mu uwagę na to, iż mamy prawo protestować, niezależnie od tego, czy dane zastrzeżenia są słuszne, czy bezpodstawne. W końcu oskarżyciel zupełnie już wytrącony z równowagi oświadczył: „Jeżeli prokurator okręgowy nie może przedstawić tutaj swego punktu widzenia, to pora stąd odejść. Wychodzę z tego domu wariatów!” — i tak też uczynił. Wówczas sędzia uchylił oskarżenie.
Po śmierci brata Clarka jeździłem wzdłuż i wszerz stanu Missisipi, reprezentując moich chrześcijańskich współwyznawców przed sądami. W każdym wypadku starałem się nie tylko bronić prawa świadków Jehowy do głoszenia, ale w miarę możności również dać skuteczne świadectwo o Królestwie Bożym.
Niecodzienną sprawę powierzono mi w roku 1963. Od dwóch lat nie miały wstępu do szkół publicznych dzieci świadków Jehowy w miejscowości Pinetop, w stanie Arizona, jak zresztą i w innych miejscowościach tego stanu. Powodem zakazu było ich uchylanie się ze względu na sumienie od składania hołdu godłu państwowemu podczas śpiewania hymnu narodowego, jak tego wymagało prawo stanowe wydane w Arizonie. Wszelkie dotychczasowe wysiłki zmierzające do umożliwienia dzieciom powrotu do szkół okazały się daremne. W lipcu 1963 roku sprawa znalazła się na wokandzie Federalnego Sądu Okręgowego z siedzibą w mieście Phoenix. Sala rozpraw była wypełniona do ostatniego miejsca. Po zakończeniu przewodu sądowego rozpocząłem swoją argumentację następującymi słowami:
„Jeżeli byłby tu dzisiaj wśród nas Francis Scott Key (autor hymnu narodowego „The Star-Spangled Banner” — „Sztandar gwieździsty”), to zaczerwieniłby się ze wstydu, widząc, jak to godło, flaga amerykańska, którą uważał za symbol wolności i którą opiewał w „Sztandarze gwieździstym”, bywa obecnie używana jako pałka do bicia małych dzieci i zmuszania ich do pogwałcenia swych najgłębszych przekonań chrześcijańskich”.
W końcu sąd wydał orzeczenie, w którym uznano, iż takie wydalanie dzieci ze szkół publicznych jest nielegalne i sprzeczne z konstytucją, wobec czego należy poszkodowanym dzieciom niezwłocznie umożliwić powrót do szkoły.
Począwszy od pierwszego zadania, które powierzono mi w dziedzinie prawnej obrony dobrej nowiny w październiku roku 1939, aż do chwili obecnej modliłem się i modlę nadal w każdej sprawie o pomoc i siłę od Jehowy, dobrze będąc świadomy faktu, że sam nie jestem właściwie niczym więcej jak prochem. Zbliżając się teraz do siedemdziesiątki, spoglądam wstecz na swą działalność w obronie prawdy Bożej z radosnym dziękczynieniem. Z jeszcze większą radością patrzę w przyszłość i wyglądam bliskiego już dnia, kiedy pod rządami Królestwa rozciągniętymi na całą ziemię będę mógł wraz z niezliczonymi milionami swoich braci mieć udział w spełnianiu wzniosłego wezwania z Psalmu 150:6 (NW): „Wszystko, co oddycha, niech wychwala Jah. Wychwalajcie Jah!”