BIBLIOTEKA INTERNETOWA Strażnicy
BIBLIOTEKA INTERNETOWA
Strażnicy
polski
  • BIBLIA
  • PUBLIKACJE
  • ZEBRANIA
  • g90 8.7 ss. 21-24
  • Wiara pomogła mi przejść operację mózgu

Brak nagrań wideo wybranego fragmentu tekstu.

Niestety, nie udało się uruchomić tego pliku wideo.

  • Wiara pomogła mi przejść operację mózgu
  • Przebudźcie się! — 1990
  • Śródtytuły
  • Podobne artykuły
  • Moja nieodwołalna decyzja
  • Przed operacją
  • Rekonwalescencja
  • Przygotowani na pogrzeb
  • Moje życie wróciło na dawne tory
  • Moja walka o życie
    Przebudźcie się! — 1992
  • Ani cudotwórcy, ani bogowie
    Przebudźcie się! — 1994
  • Gorąco pragnęłam służyć Bogu
    Przebudźcie się! — 1992
  • Nie poddał się
    Przebudźcie się! — 1998
Zobacz więcej
Przebudźcie się! — 1990
g90 8.7 ss. 21-24

Wiara pomogła mi przejść operację mózgu

„MASZ guza za lewym okiem”. Kiedy usłyszałam słowa neurologa, doktora Stewarta, wydawało mi się, że to zły sen. Zmienił się on w koszmar, gdy lekarz powiedział: „Muszę się skontaktować z twoją rodziną, żebyś mogła zaraz pójść do szpitala”.

Byłam wstrząśnięta. To niemożliwe! Przecież czułam się świetnie. Skąd guz mózgu u zdrowej 22-letniej dziewczyny? Nie chciałam się zgodzić z opinią lekarza, ponieważ udaremniała moje plany życiowe. Jestem Świadkiem Jehowy i poprzedniego dnia rano otrzymałam telefoniczne zaproszenie do podjęcia na trzy miesiące pracy w głównym biurze Towarzystwa Strażnica w Brooklynie. Gorąco tego pragnęłam i o to się modliłam. Kiedy wkrótce potem wychodziłam z domu, żeby pójść do okulisty, nie posiadałam się z radości.

Teraz, po 29 godzinach, nastrój ten znikł bez śladu. Nie ulegało wątpliwości, że mam guza mózgu. Przeleżałam 50 minut zamknięta w tomografie jądrowym, niczym torpeda w wyrzutni, czekająca na odpalenie. Mam skłonność do klaustrofobii i im dłużej byłam w środku, tym większa ogarniała mnie panika. Modliłam się o spokój, nuciłam pieśni Królestwa i przypominałam sobie wersety biblijne. Trochę się odprężyłam. Wkrótce wróciłam do gabinetu neurologa ze zdjęciem. Wykazało ono, iż guz ma wielkość sporej pomarańczy. Jak piorun ugodziła we mnie wiadomość, że natychmiast muszę iść do szpitala. Lekarz wyszedł z pokoju, aby zadzwonić do moich rodziców.

Moja nieodwołalna decyzja

„Rodzice są już w drodze” — usłyszałam, kiedy wrócił. „Nie powiedziałaś mi, że jesteś Świadkiem Jehowy. Musimy porozmawiać. Operacja nie obejdzie się bez transfuzji krwi”.

„Nie ma o czym mówić” — odparłam. „Już podjęłam decyzję. Żadnej krwi”.

„No cóż, porozmawiamy, gdy przyjadą rodzice”.

„Nie”, odrzekłam, potrząsając głową, „tu się nic nie zmieni”.

Kiedy przybyli rodzice, zajęli takie samo stanowisko w kwestii krwi. Neurolog przyjął do wiadomości moją decyzję i powiedział, że zna chirurga, który prawdopodobnie ją uszanuje. I tak poznaliśmy doktora H. Dale’a Richardsona, neurochirurga.

Spotkaliśmy się w jego biurze w czwartek wieczorem, 29 września 1988 roku. Człowiek ten miał w najbliższych miesiącach odegrać ważną rolę w naszym życiu i zjednać sobie nasz szacunek. Rozmawiał już z doktorem Stewartem i wiedział, jaki jest nasz pogląd na krew.

„Będziemy ciąć w okolicy obficie unaczynionej” — wyjaśnił. „Guz otacza zatokę strzałkową [ważne naczynie krwionośne mózgu], lecz w jakim stopniu, dowiemy się dopiero wtedy, gdy się tam dostaniemy”.

„Zdaję sobie sprawę, że moje życie może być zagrożone” — powiedziałam. „Ale nawet wtedy proszę mi nie podawać krwi”. Rodzice potwierdzili, że tak samo się na to zapatrują. W oczach lekarza dostrzegliśmy łzy, a później dowiedzieliśmy się, że sam ma dwóch synów i córkę.

„Nie mogę się zgodzić z wierzeniami państwa”, zaznaczył, „ale uszanuję wasze życzenie. Bez krwi mamy 70 procent szans, iż nam się powiedzie. Muszą państwo być przygotowani, że może nie da się usunąć wszystkiego za pierwszym razem. Przy guzie tej wielkości dosyć często potrzebne są dwie lub trzy operacje”.

Przed operacją

Do szpitala zgłosiłam się w niedzielę, 2 października. W poniedziałek i wtorek przeprowadzono dwa zabiegi przedoperacyjne, żeby odkryć, którędy guz jest zasilany przez krew oraz ograniczyć jej dopływ. Cały wtorek dzwonili do mnie przyjaciele, a pod wieczór kilku mnie odwiedziło. Wszyscy wiedzieli, co się miało wydarzyć następnego dnia, ale byliśmy pogodni i pełni optymizmu.

Wieczorem szybko zasnęłam, ale około północy już nie spałam i zaczęłam się martwić. Nie było to dobre. Wysłuchałam więc z taśmy kilku artykułów ze Strażnicy. O 5.30 zjawiła się pielęgniarka i była zaskoczona, że jestem spokojna i dobrej myśli. Wkrótce potem przyszły dwie bliskie przyjaciółki, a tuż po nich ojciec. „Tylko bez czułości” — powiedziałam, gdy całowali mnie na pożegnanie.

Zostałam zabrana na dół i przygotowana do operacji — wbito mi igły i ogolono głowę. Leżąc tam, modliłam się do Jehowy: „Dziękuję, że pomogłeś mi udowodnić Szatanowi, iż nie zawsze wygrywa. Wiem, że się obudzę, jeśli nie dzisiaj, to w Twoim nowym świecie. Racz tylko sprawić, żeby to nastąpiło szybko”. Kiedy przywieziono mnie do sali operacyjnej, był tam już doktor Richardson, który dokładnie oglądał moje zdjęcie.

„Dzień dobry, Bethel” — przywitał mnie. „Jak ci się spało?”

„Dobrze”, odpowiedziałam, „ale dla mnie ważniejsze jest, jak panu się spało”.

Następnie doktor Ronald Pace, anestezjolog, nałożył mi maskę na twarz i kazał oddychać głęboko oraz liczyć wstecz. Czekanie się skończyło.

Rekonwalescencja

Następną rzeczą, którą poczułam, był dotkliwy chłód. Usiłowałam wyrwać się z odurzenia wywołanego narkozą. Była 22.10, środa; minęło jakieś 15 godzin. Na oddziale intensywnej opieki medycznej był tatuś i mnie uspokajał. Martwiłam się, czy jestem w pełni władz umysłowych. „Sprawdź mnie, tatusiu”, powiedziałam i zaczęłam szybko liczyć. „Dwa dodać dwa jest cztery, cztery dodać cztery jest osiem...” Kiedy doszłam do 512, zawołał: „Wystarczy! Nie nadążam za tobą!” Mama uściskała mnie tak mocno, jak tylko mogła, a mój brat Jonathan przyniósł ostatnie wyniki rozgrywek baseballowych.

Dr Richardson poinformował, że usunął 80 procent guza. Widać było na nim znużenie — nic dziwnego, skoro przez 13 i pół godziny musiał wytężać wszystkie swe umiejętności! Dowiedziałam się później, że powiedział ojcu: „Jej życie wisiało na włosku. Kiedy dotarliśmy do zatoki strzałkowej, nastąpiło silne krwawienie. Udało się nam jednak je zatamować”. W każdym razie będzie mnie musiał ponownie operować, może nawet więcej niż raz. „Niektórzy pacjenci z oponiakiem [rodzaj guza, którego miałam] muszą być operowani co trzy do pięciu lat” — powiedział. „Możliwe, że nigdy nie zdołamy wyciąć go całego”.

Wiadomość ta zupełnie mnie przybiła. Prysła nadzieja, że spędzę życie w chrześcijańskiej służbie pełnoczasowej. Rozpłakałam się niemal histerycznie. Tata objął nas z mamą i zaczął się modlić. Wtedy jak gdyby spłynęła na mnie zasłona całkowitego spokoju. Zaznałam „pokoju Bożego, który przewyższa wszelką myśl” (Filipian 4:7). Dawniej czytałam o ludziach, których ogarnął pokój Boży, i zastanawiałam się, co naprawdę czuli. Teraz już wiedziałam. Nie chciałabym jeszcze raz przeżyć takiej nocy, ale nigdy nie zapomnę tego, czego się wówczas nauczyłam.

W szpitalu rozmawiałam z wieloma osobami o mojej nadziei na przyjście Królestwa Bożego i życie wieczne na rajskiej ziemi. Rozpowszechniłam 20 broszur Świadkowie Jehowy a kwestia krwi i pięć książek Będziesz mógł żyć wiecznie w raju na ziemi. Otrzymałam w tym czasie przeszło 330 pocztówek, mnóstwo telefonów, kwiatów i kolorowych baloników. Ogromnie podniosło mnie to na duchu i pogłębiło docenianie dla naszej ogólnoświatowej społeczności braterskiej.

Ze szpitala zostałam wypisana 16 października 1988 roku. Ten śliczny dzień wydał mi się jeszcze piękniejszy, bo znowu byłam na słońcu i świeżym powietrzu. Niebo zdawało się błękitniejsze, a trawa zieleńsza. Mimo woli pomyślałam, jak cudowna będzie rajska ziemia: żadnych wojen ani głodu, ani zanieczyszczenia środowiska — i żadnych guzów mózgu! Ziemia wreszcie zostanie oczyszczona!

Przygotowani na pogrzeb

W grudniu ponownie odwiedziłam doktora Richardsona. Guz się powiększał. Jedynym wyjściem był zabieg chirurgiczny — im szybciej, tym lepiej. Druga operacja wydawała mi się murem, gigantyczną przeszkodą na drodze do celu mojego życia. Dużo rozmyślałam o Psalmie 119:165: „Obfitość pokoju należy do tych, którzy miłują Twe prawo, i nie ma dla nich żadnego kamienia obrazy”. To mnie uspokajało i stopniowo zaczęłam uznawać przyszłą operację nie za mur, a za zwykłą przeszkodę. Ale na wszelki wypadek napisałam do naszego bliskiego przyjaciela w biurze głównym Towarzystwa Strażnica i poprosiłam go, by w razie potrzeby wygłosił wykład na moim pogrzebie. (Później się dowiedziałam, że tata poprosił go o to samo).

Wróciłam do szpitala 31 stycznia 1989 roku. Pod niejednym względem było to dla mnie łatwiejsze, chociaż teraz miało się chyba wszystko rozstrzygnąć. Czy tym razem uda się usunąć resztki guza, czy też czekają mnie dalsze operacje? Otuchy dodawali mi lekarze.

Kiedy przyjmowano mnie do szpitala, zajął się mną doktor Pace, anestezjolog obecny przy poprzedniej operacji. Towarzyszył mi przez godzinę podczas załatwiania formalności, a potem zaniósł moją walizkę do pokoju. Doktor Richardson zapewnił: „Będę obchodził się z tobą jak z własną córką, tak jak chciałbym, żeby się obchodzono ze mną”. Ani cienia chłodu czy obojętności. Czułam się zupełnie bezpieczna, gdy oddawałam się w ich ręce.

Znowu otrzymywałam telefony i pocztówki podtrzymujące mnie na duchu, a ci sami kochani przyjaciele, którzy tak bardzo pomogli mi podczas pierwszej poważnej próby, znowu przyszli mnie pokrzepić i rozweselić. Wieczorem rozmawialiśmy, żartowaliśmy i graliśmy w grę towarzyską.

Moje życie wróciło na dawne tory

Następnego dnia wczesnym rankiem przyszła pielęgniarka i dała mi zastrzyk. Był bardzo silny i zanim się spostrzegłam, znalazłam się z powrotem w sali pooperacyjnej. Tym razem zabieg trwał krócej — dziesięć godzin — a wiadomość, jaką doktor Richardson powitał mnie i rodzinę, była najcudowniejszym lekarstwem. Uśmiechając się powiedział, że zdołał usunąć całego guza i możemy oczekiwać pełnego wyzdrowienia. Kiedy później zmieniał mi opatrunek, rozśmieszył mnie, mówiąc: „Bethel, musimy skończyć z takimi spotkaniami”. Jakże wdzięczni byliśmy Jehowie i tym znakomitym lekarzom!

Również teraz rozmawiałam z różnymi ludźmi i wielu rozpowszechniłam książki i broszury o Królestwie Bożym. Jedną z książek Będziesz mógł żyć wiecznie w raju na ziemi podarowałam doktorowi Richardsonowi z dedykacją:

„Rzadko mamy okazję podziękować komuś za uratowanie życia. Pan niewątpliwie często otrzymuje takie podziękowania, chciałabym jednak, żeby Pan wiedział, ile znaczy dla mnie i dla mojej rodziny wszystko, co Pan dla nas zrobił. Zdaję sobie sprawę, że niewiele ma Pan czasu na czytanie, ale mam nadzieję, że gdyby w przyszłości leczył Pan Świadków Jehowy, książka ta pomoże Panu zrozumieć nasze wierzenia. Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze podziękowania. Bethel Leibensperger”.

Osiem dni po drugiej operacji zostałam wypisana ze szpitala i jeszcze tego samego wieczora byłam na zebraniu w Sali Królestwa. Dwa miesiące później znowu prowadziłam samochód. Podjęłam na nowo pełnoczasową służbę kaznodziejską. Mogłam nawet być obecna na historycznych zgromadzeniach Świadków Jehowy w Polsce w sierpniu 1989 roku.

Moje życie wróciło na dawne tory.

[Ramka na stronie 22]

Zwierzenia matki

Tego wieczora Bethel z ojcem poszli na studium biblijne. Ja byłam roztrzęsiona; nie mogłam sobie z tym wszystkim poradzić. Wybuchnęłam płaczem i poszłam spać. Następnego dnia rano było jeszcze gorzej. Nie potrafiłam przyjść do siebie i zaczęłam płakać. Mąż powiedział stanowczym tonem: „Ze względu na Bethel musimy być silni i pogodni”. Następnie objął mnie i powiedział krótką modlitwę, w której całkowicie powierzył Jehowie nas i naszą przyszłość oraz prosił o siły w nadchodzących dniach. Było to niczym zastrzyk, który przeobraził mnie ze szmacianej lalki w matkę będącą podporą dla córki (Judith Leibensperger).

[Ramka na stronie 23]

Zwierzenia ojca

Nasza córka Bethel jest darem od Boga, który otrzymaliśmy będąc już niezbyt młodzi. Łączyła nas niemal bajeczna więź. Jeszcze kiedy Bethel była maleńka, wszystko robiliśmy razem. Chodziliśmy po łąkach i przyglądaliśmy się z bliska kwiatkom polnym, podziwiając kunsztowne dzieła Jehowy. Lepiliśmy bałwana. Rozmawialiśmy o sprawach poważnych i o głupstewkach. Przed snem wspólnie się modliliśmy, a Bethel w wygodnej piżamie klękała między żoną a mną. Razem odwiedzaliśmy osoby starsze i ubogich. Serdecznie ściskaliśmy Świadków z dalekich krajów. W naszym domu gościliśmy misjonarzy oraz innych wiernych mężczyzn i kobiety, którzy służyli Bogu, krocząc śladami Jezusa Chrystusa. Rozmawialiśmy ze sobą o naszej wierze i razem snuliśmy marzenia o tym, jak będzie w Raju. Bethel wyrosła na osobę, która kocha ludzi i potrzebuje ich miłości. Nasze życie rodzinne przypominało sielankę — i naraz to się zmieniło. ‛Czas i przypadek’, o którym Kaznodzieja mówi, że dosięga wszystkich, dosięgnął i nas. Nagle ten gigantyczny problem natury medycznej zasnuł mrokiem nasze życie. Bez żadnego ostrzeżenia zajrzała nam w oczy śmierć — najgorszy wróg człowieka (Charles Leibensperger).

[Ilustracja na stronie 24]

Bethel z rodzicami tuż przed drugą operacją

    Publikacje w języku polskim (1960-2026)
    Wyloguj
    Zaloguj
    • polski
    • Udostępnij
    • Ustawienia
    • Copyright © 2025 Watch Tower Bible and Tract Society of Pennsylvania
    • Warunki użytkowania
    • Polityka prywatności
    • Ustawienia prywatności
    • JW.ORG
    • Zaloguj
    Udostępnij